niedziela, 16 grudnia 2012

Parę lat temu byłam w krakowskiej Bagateli na imprezie charytatywnej poświęconej (myślałby kto) dzieciom niepełnosprawnym umysłowo. Obiecałam sobie, że już nigdy na taką imprezę nie pójdę (chyba że zostanę zaproszona przez dzieci i nauczycieli do ich szkoły). Posłuchajcie zatem opowiastki – która posłuży jako nawiązanie, bo w Pietropawłowsku też byłam na imprezie charytatywnej. Ale to za chwilę.
W Krakowie pod okiem swoich nauczycieli dzieci z różnych ośrodków zwanych specjalnymi przygotowały program artystyczny (piosenki, wiersze, skecze), zapewne z wielkim wysiłkiem, nadzieją i zaangażowaniem. Impreza miała się rozpocząć się o godzinie 10.
I istotnie się rozpoczęła.
Przez 70 minut na scenę wychodzili różni prezesi, wicemarszałkowie, radni, przewodniczący i innego autoramentu działacze, którym dziękowano za „wyjątkowy wkład i rozliczne osiągnięcia” w działaniu „na rzecz”. Kłaniali się, dziękowali innym prezesom i radnym. Wdzięczyli się, manifestując swoją skromność; dopinali swoje marynarki albo wręcz przeciwnie, rozpinali je z wyuczoną nonszalancją na znak jedności z pospolitym tłumem z widowni. Pląsali też zgrabnie podczas odbierania kwiatów i dyplomów, a przy okazji rozsyłali spojrzenia „na Nerona”. Słowem igrzyska, „targowisko próżności” niedające się porównać z niczym. Można było osłupieć z niedowierzania.
Wyobraźcie sobie teraz kilkudziesięcioosobową grupę niepełnosprawnych dzieci za kulisami, które czekają siedemdziesiąt minut na swój występ. Ktoś je pociesza, ucisza, usiłuje zapewne wytłumaczyć, dlaczego jeszcze nie można wyjść na scenę. Kto? „Ten od głupich dzieci”, że zacytuję tu sarkastycznie księdza Twardowskiego. Niech tam ucisza, dopóki nie ukłoni się ostatni wielkomiejski celebryta, wszak właśnie po to sypnął groszem, aby móc się ukłonić w blasku fleszy. Na widowni podobnie. I tu trzeba utrzymać dzieci w ryzach, by nie zakłócały spokoju świetlanych sponsorów.
Wstyd, bo widzą, na co stać dorosłych, ale cóż. Wyjść demonstracyjnie? Co wówczas z tamtymi dziećmi za kulisami...
To tyle moich dusznych nauczycielskich wspomnień sprzed kilku lat.

Kobra i smok wykonane przez grupę dzieci w pracowni plastycznej
Pięć dni temu byłam na imprezie charytatywnej w Pietropawłowsku. Uroczystość odbywała się w jednym z tutejszych domów kultury po południu, zatem mogli w niej uczestniczyć wszyscy chętni: rodzice, nauczyciele i inne osoby zaproszone. Było nadzwyczaj uroczyście.
Ręcznie zdobiona deseczka kuchenna
Rozpoczęto jeszcze w kuluarach od kolorowej wystawy - sklepu dziecięcych prac. Trwały więc przed występem intensywne zakupy. W sympatycznym gronie kolejkowiczów gwar, zwłaszcza że towary przedniej jakości: prace malarskie, rzeźby, robótki ręczne, własnego pomysłu proste narzędzia itp. Wszystko wykonane przez dzieci i młodzież z ośrodka dla głuchoniemych. To był ich koncert.
I "Весёлые ребята", czyli lew i zając
Potem punktualnie rozpoczęty występ młodych artystów: taniec (etno i salsa), śpiew, recytacje, pokazy zręcznościowe. Wszystko przeplecione poważną licytacją. Prowadził ją doświadczony aukcjoner, powodując, że wynoszone na scenę dziecięce prace osiągały niekiedy zawrotne ceny, a sama licytacja okazała się atrakcyjnym elementem widowiska.
Można było się domyślić, że na widowni siedzieli sponsorzy gotowi oddać część swoich dochodów np. na aparaty słuchowe, ale nie przeszkadzali dzieciom w ich występie. Bardzo podobał mi się koncert. Zrobiłam kilka zdjęć w sali, ale było zbyt ciemno. Oto kilka prac z wystawy i licytacji.

 Zobaczcie jakie ładne. Po co komu zabawki ze sklepu. Czyż nie mam racji? Przepraszam, że tak mało zdjęć.

poniedziałek, 10 grudnia 2012

Uczniowie podczas lekcji
Kilka dni temu odwiedziłam Kellerowkę (dziś według danych statystycznych liczy 3432 mieszkańców) . Wioskę oddaloną od Pietropawłowska o jakieś 120 km, to oznacza, że leży blisko. Pisałam już kiedyś o innym niż nasze poczuciu odległości. Kazachstan to wielki kraj, Polska zmieściłaby się w nim 69(!) razy.
Moja wizyta tutaj związana była ze szkołą, w której naucza się języka polskiego, ale o tym za chwilę.
Uczniowie z widokiem na ich pracownię
Budynek szkolny
Jedna trzecia mieszkańców Kellerowki to Polacy. Mimo to nazwa brzmi „jakoś obco”.
Kawałek historii tutejszych ziem mieści się w nazwach. Warto im się przysłuchiwać uważniej. Celnie i prosto opisują miejsce, dając jakiś znaczący sygnał. Są przejrzystymi komunikatami o przeszłości, łatwo dotrzeć do ich źródła, również dlatego, że powstawały tak niedawno. Bo cóż to jest sto lat dla nazwy miejsca...
Od razu pomyślałam sobie Keller, ale musiałam dopytać, potwierdzić. I rzeczywiście...
Historia Kellerowki rozpoczęła się w 1905 roku. Kierowani carskim nakazem w poszukiwaniu nowych ziem ruszyli w tę stronę krymscy i nadwołżańscy Niemcy. W tym czasie istniała już droga Pietropawłowsk – Szczuczyńsk. 


Ze swoja panią
Mapa Polski, portrety sławnych Polaków i widok na  pracownię języka polskiego
W 1905 tu, gdzie teraz znajduje się Kellerowka, mieściła się stacja pocztowa ze studnią i sporym brzozowym zagajnikiem, odpoczywali zdrożeni wędrowcy. Na stronach internetowych wspomina się też o możliwości wymiany koni. W pustym stepie takie miejsce musiało wyglądać obiecująco. Pierwsi, dobrowolni osadnicy byli ponoć zamożnymi ludźmi, orali ziemię, używając wołów, a swoją osadę faktycznie nazwali, biorąc za podstawę nazwisko formalnego założyciela. Byli katolikami. Stopniowo zbudowali pierwszą ulicę. Potem nadciągnęli kolejni Niemcy nadwołżańscy, ewangelicy i zbudowali drugą ulicę. W 1920 roku zaczęła funkcjonować tutaj pierwsza szkoła. Do 1936 prowadzono naukę w języku niemieckim. Wtedy rozpoczęły się masowe przesiedlenia Polaków z terenów przygranicznych, przede wszystkim z Zachodniej Ukrainy. Zaczął się trudny do wypowiedzenia dramat naszych rodaków. Tylko w czerwcu 1936 roku przybyło w okolicę Kellerowki 21 wojskowych pociągów wiozących po 600 – 900 osób każdy. Przesiedlenia takie trwały do 1937 roku. Do jesieni, spiesząc się, by zdążyć przed zimą, ludzie budowali ziemianki. Kopali doły, pletli przykrycie z traw i innych materiałów, które znaleźli pod ręką. Zimę praktycznie przesiedzieli w tych dołach, grzejąc się wzajemnie.Wszyscy pozostawali pod ścisłą kontrolą NKWD, które miało zapobiegać wszelkim próbom ucieczek. W 1941 roku dowieziono jeszcze transport Niemców nadwołżańskich („Dekret (Stalina) o wygnaniu”i zniesienie Niemieckiej Republiki Nadwołżańskiej).
Pomysł na tablicę edukacyjną: w każdym wagonie część mowy
Niezliczone ilości „osiedlanych” w ten sposób ludzi (w tym ogromna ilość dzieci) zmarło z wycieczenia i głodu. To są wszystko straty niepoliczalne. Opowieści o tamtych doświadczeniach nie pozwalają czasem zasnąć. Według relacji osobistych i informacji zawartych na kazachstańskich stronach internetowych w 1938 uczniowie starszych klas kiellerowskiej szkoły zatrudniani byli do kopania mogił. Tak masowe żniwo zbierała śmierć. W 1943 roku skład etniczny wioski dopełnili przewiezieni do Kazachstanu Czeczeni i Ingusze. Przede wszystkim ci ostatni zasilili Kiellerowkę, ale sporo zmarło podczas pierwszej zimy w niezmiernie trudnych warunkach.
Tak więc powstała wielonarodowa wioska, w której, by przetrwać, ludzie musieli sobie pomagać i nauczyć się żyć w zgodzie.
Przez lata skład narodowościowy trochę się zmienił. W ostatnich latach na mocy programu repatriacyjnego wyjechali prawie wszyscy Niemcy. Za to wioskę zasilili Kazachowie, którzy wcześniej w niej nie mieszkali.
Kiellerowka jest biała. Takie przynajmniej zrobiła na mnie wrażenie. Może to śnieg, który jest wszędzie, ale zapamiętałam jedynie białe budynki z niebieskimi okiennicami. Nie mogłam robić zdjęć, bo przyjechałam po południu, gdy robiło się już szaro i do tego z walizą pełną książek (Dary od Muzeum Historycznego w Krakowie i od PWN oraz przerzut materiałów dla dzieci z Centrum Kultury Kopernik w Pietropawłowsku).
Szkoła- jak łatwo policzyć- ma dziewięćdziesięcioletnią tradycję. Składa się z dwóch budynków. Odwiedziłam większy z nich przeznaczony dla uczniów starszych. Zadbany, czyściutki i co uderzyło mnie najbardziej, było w nim cicho. Moje koleżanki po fachu na pewno wiedzą, dlaczego zwracam na to uwagę. W szkole uczy się około 450 dzieci, a tam było cicho. Po korytarzu chodzą spokojni uczniowie, którzy kłaniają się, wstają na powitanie nauczyciela, jak wstaje się na powitanie gościa. Uśmiechają się serdecznym i szczerym uśmiechem (wierzcie mi, że potrafię to rozróżnić).
Na lekcje polskiego zapisało się osiemdziesięciu uczniów. Połowa z nich ma polskie korzenie, ale na lekcje przychodzą też Ukraińcy, Rosjanie, Kazachowie, krótko mówiąc przedstawiciele wszystkich nacji uczących się w tej szkole. Dlaczego? Chodzą dla przyjemności, jak na kółko zainteresowań, zachęceni umiejętnie przez swoją nauczycielkę. Tolerancji nie trzeba tu uczyć ani dekretować ustawami, ona płynie z natury rzeczy. Dzieci nie dziwią się sobie, są oswojone z sytuacją etnicznej wielości. Mają różne świątynie, nikomu z dorosłych też chyba nie przyszłoby tu do głowy awanturować się o miejsce usytuowania krzyża. Jadąc autobusem do domu, zastanawiałam
się, co myślą o tych wszystkich naszych publicznych awanturach. To chyba już nie jest ta Polska z marzeń... Jak to w ogóle ogląda się z boku... Ale nie zapytam, bo przecież musiałabym się tłumaczyć, a nie chcę...
Przysłuchiwałam się jak dzieci różnych nacji na swojej jedynej w tygodniu lekcji polskiego rozmawiają z panią o polskich przysłowiach, jak je badają i porządkują, a pani potrafi pokazać, ile ciekawych odniesień do różnych kultur można w nich znaleźć.
Potem rozmawiałam jeszcze z dziećmi. Zapytałam, czego potrzebowałyby do nauki języka polskiego najbardziej, czego im brak. Padły trzy zamówienia w następującej kolejności : Biblia z obrazkami, kilka książek, jakie teraz czytają dzieci w Polsce i edukacyjne gry komputerowe do nauki języka polskiego. 

Jak zwykle w podróży zawarłam mnóstwo  ciekawych znajomości. Bo tu w podróży zawsze jest wesoło, chyba że to ja mam takie szczęście. W każdym razie cieszy mnie to. 
A! Pani z budki autobusowej zdążyła mi jeszcze opowiedzieć o tym, że Kiellerowka była jeszcze ładniejsza, gdy mieszkali tu Niemcy, bo oni bardzo lubili kwiaty. Zimą i tak bym tego nie zobaczyła, ale informacja warta odnotowania. 


 A JAK SIĘ MIESZKA W TAAKIM MROOZIE i w TAAKIM ŚNIEGU, MOŻNA POD SZKOŁĄ TWORZYĆ RÓŻNE DZIEŁA SZTUKI