poniedziałek, 10 grudnia 2012

Uczniowie podczas lekcji
Kilka dni temu odwiedziłam Kellerowkę (dziś według danych statystycznych liczy 3432 mieszkańców) . Wioskę oddaloną od Pietropawłowska o jakieś 120 km, to oznacza, że leży blisko. Pisałam już kiedyś o innym niż nasze poczuciu odległości. Kazachstan to wielki kraj, Polska zmieściłaby się w nim 69(!) razy.
Moja wizyta tutaj związana była ze szkołą, w której naucza się języka polskiego, ale o tym za chwilę.
Uczniowie z widokiem na ich pracownię
Budynek szkolny
Jedna trzecia mieszkańców Kellerowki to Polacy. Mimo to nazwa brzmi „jakoś obco”.
Kawałek historii tutejszych ziem mieści się w nazwach. Warto im się przysłuchiwać uważniej. Celnie i prosto opisują miejsce, dając jakiś znaczący sygnał. Są przejrzystymi komunikatami o przeszłości, łatwo dotrzeć do ich źródła, również dlatego, że powstawały tak niedawno. Bo cóż to jest sto lat dla nazwy miejsca...
Od razu pomyślałam sobie Keller, ale musiałam dopytać, potwierdzić. I rzeczywiście...
Historia Kellerowki rozpoczęła się w 1905 roku. Kierowani carskim nakazem w poszukiwaniu nowych ziem ruszyli w tę stronę krymscy i nadwołżańscy Niemcy. W tym czasie istniała już droga Pietropawłowsk – Szczuczyńsk. 


Ze swoja panią
Mapa Polski, portrety sławnych Polaków i widok na  pracownię języka polskiego
W 1905 tu, gdzie teraz znajduje się Kellerowka, mieściła się stacja pocztowa ze studnią i sporym brzozowym zagajnikiem, odpoczywali zdrożeni wędrowcy. Na stronach internetowych wspomina się też o możliwości wymiany koni. W pustym stepie takie miejsce musiało wyglądać obiecująco. Pierwsi, dobrowolni osadnicy byli ponoć zamożnymi ludźmi, orali ziemię, używając wołów, a swoją osadę faktycznie nazwali, biorąc za podstawę nazwisko formalnego założyciela. Byli katolikami. Stopniowo zbudowali pierwszą ulicę. Potem nadciągnęli kolejni Niemcy nadwołżańscy, ewangelicy i zbudowali drugą ulicę. W 1920 roku zaczęła funkcjonować tutaj pierwsza szkoła. Do 1936 prowadzono naukę w języku niemieckim. Wtedy rozpoczęły się masowe przesiedlenia Polaków z terenów przygranicznych, przede wszystkim z Zachodniej Ukrainy. Zaczął się trudny do wypowiedzenia dramat naszych rodaków. Tylko w czerwcu 1936 roku przybyło w okolicę Kellerowki 21 wojskowych pociągów wiozących po 600 – 900 osób każdy. Przesiedlenia takie trwały do 1937 roku. Do jesieni, spiesząc się, by zdążyć przed zimą, ludzie budowali ziemianki. Kopali doły, pletli przykrycie z traw i innych materiałów, które znaleźli pod ręką. Zimę praktycznie przesiedzieli w tych dołach, grzejąc się wzajemnie.Wszyscy pozostawali pod ścisłą kontrolą NKWD, które miało zapobiegać wszelkim próbom ucieczek. W 1941 roku dowieziono jeszcze transport Niemców nadwołżańskich („Dekret (Stalina) o wygnaniu”i zniesienie Niemieckiej Republiki Nadwołżańskiej).
Pomysł na tablicę edukacyjną: w każdym wagonie część mowy
Niezliczone ilości „osiedlanych” w ten sposób ludzi (w tym ogromna ilość dzieci) zmarło z wycieczenia i głodu. To są wszystko straty niepoliczalne. Opowieści o tamtych doświadczeniach nie pozwalają czasem zasnąć. Według relacji osobistych i informacji zawartych na kazachstańskich stronach internetowych w 1938 uczniowie starszych klas kiellerowskiej szkoły zatrudniani byli do kopania mogił. Tak masowe żniwo zbierała śmierć. W 1943 roku skład etniczny wioski dopełnili przewiezieni do Kazachstanu Czeczeni i Ingusze. Przede wszystkim ci ostatni zasilili Kiellerowkę, ale sporo zmarło podczas pierwszej zimy w niezmiernie trudnych warunkach.
Tak więc powstała wielonarodowa wioska, w której, by przetrwać, ludzie musieli sobie pomagać i nauczyć się żyć w zgodzie.
Przez lata skład narodowościowy trochę się zmienił. W ostatnich latach na mocy programu repatriacyjnego wyjechali prawie wszyscy Niemcy. Za to wioskę zasilili Kazachowie, którzy wcześniej w niej nie mieszkali.
Kiellerowka jest biała. Takie przynajmniej zrobiła na mnie wrażenie. Może to śnieg, który jest wszędzie, ale zapamiętałam jedynie białe budynki z niebieskimi okiennicami. Nie mogłam robić zdjęć, bo przyjechałam po południu, gdy robiło się już szaro i do tego z walizą pełną książek (Dary od Muzeum Historycznego w Krakowie i od PWN oraz przerzut materiałów dla dzieci z Centrum Kultury Kopernik w Pietropawłowsku).
Szkoła- jak łatwo policzyć- ma dziewięćdziesięcioletnią tradycję. Składa się z dwóch budynków. Odwiedziłam większy z nich przeznaczony dla uczniów starszych. Zadbany, czyściutki i co uderzyło mnie najbardziej, było w nim cicho. Moje koleżanki po fachu na pewno wiedzą, dlaczego zwracam na to uwagę. W szkole uczy się około 450 dzieci, a tam było cicho. Po korytarzu chodzą spokojni uczniowie, którzy kłaniają się, wstają na powitanie nauczyciela, jak wstaje się na powitanie gościa. Uśmiechają się serdecznym i szczerym uśmiechem (wierzcie mi, że potrafię to rozróżnić).
Na lekcje polskiego zapisało się osiemdziesięciu uczniów. Połowa z nich ma polskie korzenie, ale na lekcje przychodzą też Ukraińcy, Rosjanie, Kazachowie, krótko mówiąc przedstawiciele wszystkich nacji uczących się w tej szkole. Dlaczego? Chodzą dla przyjemności, jak na kółko zainteresowań, zachęceni umiejętnie przez swoją nauczycielkę. Tolerancji nie trzeba tu uczyć ani dekretować ustawami, ona płynie z natury rzeczy. Dzieci nie dziwią się sobie, są oswojone z sytuacją etnicznej wielości. Mają różne świątynie, nikomu z dorosłych też chyba nie przyszłoby tu do głowy awanturować się o miejsce usytuowania krzyża. Jadąc autobusem do domu, zastanawiałam
się, co myślą o tych wszystkich naszych publicznych awanturach. To chyba już nie jest ta Polska z marzeń... Jak to w ogóle ogląda się z boku... Ale nie zapytam, bo przecież musiałabym się tłumaczyć, a nie chcę...
Przysłuchiwałam się jak dzieci różnych nacji na swojej jedynej w tygodniu lekcji polskiego rozmawiają z panią o polskich przysłowiach, jak je badają i porządkują, a pani potrafi pokazać, ile ciekawych odniesień do różnych kultur można w nich znaleźć.
Potem rozmawiałam jeszcze z dziećmi. Zapytałam, czego potrzebowałyby do nauki języka polskiego najbardziej, czego im brak. Padły trzy zamówienia w następującej kolejności : Biblia z obrazkami, kilka książek, jakie teraz czytają dzieci w Polsce i edukacyjne gry komputerowe do nauki języka polskiego. 

Jak zwykle w podróży zawarłam mnóstwo  ciekawych znajomości. Bo tu w podróży zawsze jest wesoło, chyba że to ja mam takie szczęście. W każdym razie cieszy mnie to. 
A! Pani z budki autobusowej zdążyła mi jeszcze opowiedzieć o tym, że Kiellerowka była jeszcze ładniejsza, gdy mieszkali tu Niemcy, bo oni bardzo lubili kwiaty. Zimą i tak bym tego nie zobaczyła, ale informacja warta odnotowania. 


 A JAK SIĘ MIESZKA W TAAKIM MROOZIE i w TAAKIM ŚNIEGU, MOŻNA POD SZKOŁĄ TWORZYĆ RÓŻNE DZIEŁA SZTUKI







4 komentarze:

  1. To chyba musi byc przyjemne nauczac taka mlodziez. Dlaczego mam wrazenie, ze ta nasza tutaj mlodziez w Europie jest jakos bardziej zblazowana i wypalona, jakby juz nic nie bylo w stanie wykrzesac w nich zapalu i pasji. Mam nadzieje, ze przesadzam, ale pisze o swych pierwszych myslach jakie przyszly mi do glowy po przeczytaniu powszczego tekstu.
    Bardzo jestem ciekawa jak bedziesz tam spedzac swieta i nowy rok?
    Tydzien temu przechadzilam niedaleko Wielkiego Placu w Brukseli przypadkiem wdalam sie w rozmowe z szescioosobowa rodzina z Kazachsanu. Turysci. Byli bardzo sympatyczni. Cieszyli sie bardzo ze swej podrozy. Boze, jaki oni musieli kawal przejechac?!
    Pozdrawiam Nika

    OdpowiedzUsuń
  2. Tak, dzieci tutaj, a także młodzież studencka robią ogromne wrażenie. Są zwyczajnie, po ludzku grzeczni, serdeczni, snują plany, a potem, pełni inicjatywy, je realizują. Miło patrzeć, słuchać, uczestniczyć.

    OdpowiedzUsuń
  3. Chyba nie powstrzymam się przed komentarzem w odniesieniu do naszych realiów (bo o tych kazachstańskich wypowiadać się przecież nie mogę; choć mam nadzieję, że uda nam się dotrzeć wiosną).
    Do młodzieży od dawna już się nie zaliczam - niedawno przeszłam na "rodzicielską" stronę, ale wspomnienie szkoły mam jeszcze dość żywe. Pewnie sporo można by zarzucić tzw. współczesnej młodzieży - ale wypaleni i znudzeni tym, co robią wydawali mi się niestety równie często nauczyciele. A czy oni nie przynajmniej w 50% kształtują klimat szkoły?
    Przytyk oczywiście na tym blogu niewłaściwy - choć córki oczywiście nie należą do obiektywnych - z całą mocą mogę potwierdzić pisze go jedna z najbardziej zaangażowanych pedagożek jakie znam.

    OdpowiedzUsuń
  4. Agusiu, czy Ty uważnie przeczytałaś, co ja piszę na blogu. Nie odnoszę się w ogóle do zachowań młodzieży w polskiej szkole. Opisuję wyłącznie miłe wrażenia ze szkoły w Kellerowce, a takie mam. Rozumiem też, że Twój post jest reakcją na to, co napisała pani Nika.
    Skoro jednak wywołałaś mnie do tablicy w ten sposób, to nie mogę przystać na Twoje szacunki (50 procent? Jakim cudem?. Szkołę kształtują także (nie chcę operować procentami, bo nie czuję się w tej chwili do tego przygotowana) rodzice uczniów, a zatem w zasadzie nasze społeczeństwo. Mamy ją taką, na jaką sami zasłużyliśmy sobie obojętnością wobec istotnych potrzeb szkoły. Jesteśmy mistrzami "narzekactwa". Kto ma przemyśleć i konstruktywnie opracować warunki pracy dla ludzi kilka godzin zajmujących się naszymi dziećmi? No, chyba my sami. Potrzebne jest realne wsparcie (szeroki zakres słowa),a zatem także, jeśli nie przede wszystkim, szacunek (trochę jak w domu rodzinnym, wszak chodzi o żywy materiał ludzki) i z tego całokształtu mogą płynąć wymagania. A nauczyciele, no cóż, są wypadkową tego jedynie narzekającego społeczeństwa. Nie stworzyło konstruktywnego, społecznego planu opieki szkolnej nad dziećmi. Nie ma też niezbędnego constans, za to dobrze się ma koniunkturalizm polityczny. Jak więc z tym całym naporem ma poradzić sobie przeciętny nauczyciel. Przychodzi mu zwykle "odbierać ciosy" od polityków (potrzebny im PR) za to, co sami stworzyli, od dziennikarzy, bo zyskują poklask społeczny, wreszcie od frustratów na forach - to jest dopiero osobliwy obraz społeczeństwa. Doświadczenie ludzi mojego środowiska - najtrudniejsze chyba - to ten nieustanny atak, "napuszczanie" na nauczycieli, uporczywe pokazywanie negatywnych przykładów,lubowanie się w utrwalaniu krzywego zwierciadła (np. telewizor, a w nim pani ze szkoły X w moherowym berecie albo różne wypowiedzi pozbawione kontekstu). Szkoła to takie miejsce, gdzie łatwo uderzyć. Niektórzy nauczyli tego nawet swoje własne dzieci. To jest zasadniczy problem społecznego niepowodzenia w materii kształtowania szkoły.
    Aż dziw, że przy takim braku wsparcia społecznego pracuje w szkolnictwie wielu wartościowych, sensownych ludzi...
    Najserdeczniej pozdrawiam przy tej okazji moich uczniów i ich Rodziców, ponieważ wiem, ze czytają, a zawsze mogłam liczyć na serdeczny, wspierający uśmiech. Wtedy chce się pracować, a także można sensownie rozmawiać o problemach. Słowem, więcej uśmiechu, więcej serdeczności, więcej wiary po obu stronach - to jest ten właściwy kierunek. Ślę zatem dużo serdeczności.

    OdpowiedzUsuń