wtorek, 22 stycznia 2013

Absolutne ekstremum. Zdarzenie wyjątkowe.
Moja poranna droga do cerkwi
Choć to temat i czas zupełnie inny, zabierając się do opisywania, pomyślałam o Mickiewiczowskich „Dziadach”, gdzie i krzyż i duchy.

19 stycznia to według juliańskiego kalendarza dzień chrztu Jezusa Chrystusa. Wielkie cerkiewne święto.
W prawosławiu chrzest dokonuje się przez pełne trzykrotne zanurzenie. Obchodząc Jordan, mieszkańcy Pietropawłowska odnawiają chrzest, tylko że nadają obrzędowi totalny wymiar.
Poza tematem. Szopka przy cerkwi, na powietrzu.
Obok szopki lodowy anioł.
W tym dniu skuty lodem Iszym, na który bez obaw można wjechać samochodem, staje się Jordanem. Próbowałam dopytać o znaczenie kąpieli w rzece. Mówiono, że w tym dniu woda jest święta, czysta, że zanurzenie całkowicie oczyszcza z wszelkich grzechów, czyni człowieka lepszym i daje siłę na dalsze życie. Najważniejsza jest oczywiście woda poświęcona w cerkwi lub nad rzeką, ale niektórzy objaśniali mi, że tego dnia wszelka woda się święta i czysta, nawet ta z kranu ma moc oczyszczającą. Wiele tego dnia usłyszałam o wodzie. Miałam wrażenie, że część tych opowieści i przygotowań znajduje się w przestrzeni innej niż wiara; że to gusła, ludzkie przeświadczenia rozwijające po swojemu chrześcijański obrzęd.
Ikonostas za mgłą w świetle dziesiątek świec.
Nad rzeką byli i tacy, co przyszli, bo zawsze przychodzą, twierdzili, że to hartuje na cały rok.
Ciemności nad rzeką, w tle zarys jednego z namiotów.
Już 18 stycznia przygotowywano naczynia na wodę, plastikowe butle, metalowe bańki i różne inne dostępne pojemniki. Determinacja i powszechność. Nawet moja znajoma deklarująca obojętność religijną ogłosiła, że musi iść do cerkwi po wodę.
A zatem próba opisu zdarzeń.
Upiornie wyglądający w ciemnościach przerębel.
Krzyż, z którego wierni czerpią wodę przez cały dzień.
Zaczyna się przejaśniać, ludzie z bańką na wodę. To wszystko dzieje się na rzece.
Ubrałam na siebie dwie koszule i trzy swetry, rajstopy, getry oraz spodnie i zwykłą kurtkę, bo jakże hasać po rzece w futrze; byłoby niewygodnie. Wzięłam też dwie pary rękawiczek. Wyruszyłam o siódmej, by dołączyć do pochodu chrzcielnego pod cerkwią. Wczesnym rankiem rozpoczynają się tam modlitwy, a potem pochód prowadzony przez popów rusza nad rzekę. Wierni niosą chorągwie. Uroczystemu wyjściu z cerkwi towarzyszy bicie dzwonów. Słyszałam dzwony, ale niestety nie zdążyłam dołączyć do pochodu. Poszłam więc jego śladem nad rzekę ciemnymi wciąż ulicami. Było bardzo zimno, ale warstwowe ubranie, szybki marsz i pewnie także emocje stanowiły nad wyraz skuteczną ochronę. Im bliżej Iszymu, tym więcej samochodów i ludzi. Stopniowo odzyskiwałam utracone w pewnym stopniu poczucie bezpieczeństwa, choć wciąż było kompletnie ciemno. Doszłam do mostu – miejsce czytelne i rozpoznawalne, ale okazało się, że droga wiedzie jeszcze dalej wzdłuż brzegu. Wreszcie dojrzałam samochód policji, a potem i inne samochody służbowe, w tym autobusy, ustawione w określonym porządku, a także karetkę pogotowia. Panowie pokazali mi, gdzie się udać. Widziałam już, że jestem w miejscu, które latem zamienia się w plażę. Zejście na rzekę, to metr w dół po lodowo - śnieżnych schodkach, przez kogoś wcześniej przygotowanych. Były wydeptane i mokre. Na wszelki wypadek zeszłam śniegiem obok.
No i kąpiel.
Na rzece ogrom ludzi, na pewno można liczyć w setkach, zwłaszcza że panowała spora rotacja. Udało mi się jeszcze zobaczyć zwartą grupę wiernych z chorągwiami, ale najwyraźniej zakończyło się już poświęcenie wody i wkrótce popi odjechali znad rzeki. To dodatkowo upewniło mnie w przekonaniu, że ta zbiorowa kąpiel nie jest nakazem religijnym, tylko obyczajem społecznym związanym ze świętem.
Z opowieści wiernych wiem, że pop święci wodę, a także zanurza w niej krzyż i płonące świece.
Stoję na rzece i fotografuję most.
Rozjaśnia się.
Na rzece znajdowały się trzy znaczące obszary ludzkiego działania. Po pierwsze dużych rozmiarów krzyż z lodu, na którym zawieszono także ikonę obrazującą chrzest Jezusa. Wciąż podchodzili kolejni modlący się, by z czcią pokłonić się ikonie lub ją ucałować. Drugim miejscem był krzyż poziomo wyrzeźbiony w pokrywie lodowej rzeki tak, by nasączał się cały czas wodą. Tu pop dokonał poświęcenia rzeki i teraz wierni czerpali wodę, obmywali twarz albo ręce. Ani przez chwilę miejsce nie było puste, aż do wieczora.
Lodowy krzyż z ikoną.
Wreszcie przerębel, wokół którego tłumnie zbierają się uczestnicy kąpieli, dziennikarze i kamery telewizyjne, a także gapie(jako i ja). W obecnym czasie jest on specjalnie przygotowywany. Służby wykuwają w lodzie prostokąt (były dwa, jeden dla mężczyzn, a drugi dla kobiet). W tak przygotowane podłoże zostaje wpuszczony specjalny drewniany pomost ze stopniami i poręczą. Osoba, która zgodnie z rytuałem musi zanurzyć całe swoje ciało, schodzi do wody po stopniach, trzymając się poręczy. Opowiadano mi, że jeszcze dwadzieścia lat temu śmiałek spuszczał się do dziury w lodzie na własnych rękach. Słabszych albo kobiety podtrzymywano z dwóch stron za ręce i zanurzano. Zdarzały się groźne w skutkach wypadki. Gdy znalazłam się na rzece, było jeszcze zupełnie ciemno. Nie wyobrażam sobie, co mogłoby się stać, gdyby ktoś w takich warunkach wpadł do przerębla bez żadnej asekuracji.
Stosowany dziś pomost gwarantuje bezpieczeństwo, choć nie chroni przed atakiem serca wywołanym szokiem termicznym, stąd obecność karetki.
Kozak, który zgodził się na zdjęcie.
Na rzece stoi też kilka namiotów w funkcji szatni. Przerębel dla pań był przykryty jednym z nich dla zachowania większej intymności. Z tych samych powodów nie pokażę zdjęć z tego miejsca.
Niektórzy panowie zanurzali się pod bacznym okiem swoich żon, które podawały im ręczniki albo kapcie. Kilkumetrowa droga od przerębla do namiotu z ubraniami prowadziła przez słomiany chodnik. Niezbędna ochrona stóp. Źle mogłaby się skończyć przebieżka bosymi, mokrymi stopami po lodzie rzeki, nawet jeśli to tylko kilka sekund.
Gdy przybyli kozacy, zrobiło się gwarno i wesoło. Jednakowo ubrani, w swoich charakterystycznych czapkach, zrobili wokół trochę hałasu, i jak na komendę udali się najpierw do namiotów, a potem do przerębla. Myślałam, że to jakaś drużyna. Ktoś powiedział, że nie, że Kozacy zawsze występują jak zwarta, odrębna grupa w swoich czapkach i lubią tę swoją odrębność prezentować. W kąpieli wzięli też udział Kazachowie.
Robiąc zdjęcia, ściągnęłam rękawiczki. Po kilkunastu minutach nie potrafiłam ich już ubrać. Dobrzy ludzie musieli pomóc. Tak więc i ja miałam swoje ekstremum. Wiem już, co może zdziałać tutejszy mróz. Powrót do domu też był dość osobliwym przeżyciem. Pewien odcinek autobusem, potem piechotą. Zmęczenie, utrata ciepła, twardy, jak kamień, zamarznięty szalik zawiązany „na terrorystę” wokół twarzy i przemożna potrzeba snu... Sama już nie wiem, co jeszcze. Dobrze, że w tym marszu do domu, nie byłam sama. Jeszcze przytomnie wstąpiłam do przydrożnego sklepu, kupiłam mleko. Starczyło mi siły i rozsądku, by je porządnie podgrzać, wypić i … zasnąć w swoich trzech swetrach. To była najlepsza szklanka mleka w moim życiu. Sen też niczego sobie.








niedziela, 20 stycznia 2013

Mojej klasie... Mocno Was ściskam.
Jeszcze widać zielony cokół choinki
Czas świąt i ogrom pracy – to przyczyna przerwy w pisaniu. 
Przybywa mi kursantów i różnych dodatkowych zajęć.Wszystkimi się cieszę, ale czas się kurczy.
Obiecałam pewnemu młodemu człowiekowi, że opiszę lodowe miasteczko, więc zabieram się niniejszym, by dotrzymać obietnicy.
Najpierw króciutki wstęp.
Zima na północy Kazachstanu jest totalna. To syberyjska zima: biała, gęsta, mroźna i niebezpieczna, choć występuje w łagodniejszym wariancie niż w samym sercu Syberii. Miejscowi twierdzą, że klimat się zmienił i to już nie to, co było w latach trzydziestych ubiegłego wieku, gdy zostali tu przywiezieni ich dziadkowie. - 40 stopni bywa, ale to nie oznacza, że jest bez przerwy. Najczęściej doświadczam – 28 do 30 stopni.
Technika budowlana - bloki lodowe i woda z wiaderka
Spacerując na przykład przez ośnieżony park Jordana, nie myślimy o tym, że zima może zabić. Tymczasem w okolicach Pietropawłowska człowiek źle ubrany, pozbawiony źródła ciepła i przebywający gdzieś z dala od domu, jest w prawdziwym niebezpieczeństwie. Zimą raczej nie powinno się zapuszczać w tutejszy step. To kilometry fascynującego, trochę mrocznego pustkowia, ale samotny człowiek na tym pustkowiu przegrywa z przyrodą i mieszkańcy okolic doskonale o tym wiedzą. Tu trzeba mieć respekt wobec zimy. Historia okolicy, w której mieszkam, zna przypadki zaginionych podczas zawiei śnieżnych, których znajdowano dopiero wiosną, gdy stopniowo znikał śnieg. To było powszechne doświadczenie zesłańców. Musieli najpierw poznać zimę i ziemię kazachską, aby nauczyć się w niej żyć.
Świeży materiał budowlany, po wstępnym ułożeniu
Zamieć śnieżna, która w kilka minut potrafi spowodować kompletny brak orientacji człowieka w przestrzeni, to właśnie osławiony buran. Śnieg trzeszczy wówczas, hula i kręci kółka na wysokość drugiego piętra niesiony ostrym wiatrem coraz wyżej i w różnych kierunkach. Słychać przy tym złowrogi świst, a ciężkie zaspy przesypują się z miejsca na miejsce lekko i niewinnie, jakby niesione czarowną siłą. Do dziś w trakcie buranu zatrzymywana jest komunikacja samochodowa dla bezpieczeństwa ludzi. Widziałam buran w Astanie, z okien hotelu. Wielkie i nowoczesne miasto, a buran „wchodzi” sobie do niego jak pan i władca i dmucha śniegiem w szyby okien. Siła przyrody.
Wyłaniają się szczegóły
We współczesnych kazachstańskich miastach zimy są ostre, ale oswojone przez ludzi. Choć śniegu w okolicy ciągle przybywa, służby miejskie radzą sobie z nim doskonale, codziennie rano solidnie przygotowują miasto do normalnego funkcjonowania. W ruch idą zarówno łopaty w ludzkich rękach jak i małe buldożerki do odśnieżania chodników i ulic. Potem ciężarówki wywożą śnieg; może w step, może na zamarzniętą rzekę, tego nie wiem. W każdym razie bez tych wszystkich działań trudno byłoby się poruszać.
Zima daje też możliwość świetnej zabawy. Z lodu i śniegu można przecież budować, a jest go pod dostatkiem.
Na samym początku grudnia zaczęto ustawiać na ulicy Konstytucji Kazachstanu ogromną choinkę. Miejsce jest sercem miasta; reprezentacyjna ulica, właściwie trakt wypoczynkowy, szeroki i ulubiony przez spacerowiczów. W środku, przed Urzędem Miasta, znajduje się przestronny plac, idealne miejsce dla choinki i nie tylko...
Jest i mój cień
No właśnie. Gdy tylko choinka stanęła na środku, rozpoczęła się bajka. Ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu na ulicy Konstytucji Kazachstanu pojawiły się ciężarówki z lodowymi blokami. „Cegły” wysypywały się z wywrotek bez szczególnej ostrożności, tak mocno skuty jest tutaj lód. Materiału przybywało w różnych strefach placu. Widać było, że planuje się sporą budowę. Jeśli nawet lodowa cegła pękła, wykorzystywano ją później do wypełniania luk. 
Miasteczko z lodu powstaje tu zawsze w grudniu, na powitanie nowego roku.
Wraz z ciężarówkami na plac przybyli w sporej grupie „murarze” w solidnych kufajkach i potężnych, ciężkich rękawicach niezbędnych do układania i spajania bloków. Najpierw stawiali mur wokół placu, a także wokół choinki, zasłaniając cokół, na którym stanęła.
Technika budowy prosta, zwłaszcza że czuwa Zima i wyraźnie budowy dogląda: Panowie szybko i sprawnie układają bloki ze znajomością murarskiego rzemiosła, kolejne warstwy lekko posypując śniegiem(„zaprawa”), a następnie polewają wodą. Reszta w rękach Królowej Śniegu.
Przymarza natychmiast.
W dobrej komitywie z panem bdudowlańcem
Próbowałam nawet w pewnej chwili(z niedowiarstwa) trochę popchnąć, ale budowa okazywała się solidna i nie do ruszenia już po kilku sekundach. Tak powstały mury wokół placu, wieżyczki, „fragmenty lodowego pałacu”, cokoły dla zwierzątek, brama wejściowa i wyjściowa, a także dwie górki dla dzieci, no i schodki (to zupełnie fantastyczny wynalazek), aby na te górki się swobodnie wspiąć. Dzieci szaleją na nich do dziś, a widziałam także rodziców oddających się tutaj ekstremalnej zabawie. Używa się do tego celu własnych wyślizganych butów, „łopat” i „jabłuszek”, ale też kawałków kartonu – najwyraźniej ten wynalazek ma charakter ogólnoświatowy. 
12 grudnia o godzinie 18 00 odbyło się uroczyste włączenie choinki. Na placu pojawiły się tłumy przebierańców w różnym wieku. Były chóralne prośby do choinki, by zapłonęła, a ostatecznie symbolicznie dokonał tego Prezydent Miasta w towarzystwie odzianego na niebiesko Dziadka Mroza. Były sztuczne ognie, muzyka, zbiorowy korowód taneczny, śpiewy na ustawionej z boku scenie.
Lodowy jelonek podświetlony
Ja tam byłam i choć miodu i wina nie piłam, to w korowód taneczny dałam się przez chwilę wciągnąć. Potem musiałam się wyłączyć, aby zrobić kilka zdjęć.
Lodowe miasteczko stoi nadal, dopóki Pani Wiosna nie zaprowadzi swoich porządków.


Moment zapalenia choinki, wokół sztuczne ognie
I pietropawłowscy przebierańcy

Musiałam opuścić korowód , żeby zrobić te kilka zdjęć
Brama wjazdowa do lodowego miasteczka

Czyż nie wspaniałe miśki na cokole


Dziecko ukrywa się przed mamą, bo są w murze liczne zakamarki






Schody z lodu prowadzące na górkę, czyż nie luksus dla saneczkarzy?

I zjazd pod okiem mamy

Szaleństwo trwa

A to dowód rzeczowy, tu też jeździ się na kartonie

niedziela, 16 grudnia 2012

Parę lat temu byłam w krakowskiej Bagateli na imprezie charytatywnej poświęconej (myślałby kto) dzieciom niepełnosprawnym umysłowo. Obiecałam sobie, że już nigdy na taką imprezę nie pójdę (chyba że zostanę zaproszona przez dzieci i nauczycieli do ich szkoły). Posłuchajcie zatem opowiastki – która posłuży jako nawiązanie, bo w Pietropawłowsku też byłam na imprezie charytatywnej. Ale to za chwilę.
W Krakowie pod okiem swoich nauczycieli dzieci z różnych ośrodków zwanych specjalnymi przygotowały program artystyczny (piosenki, wiersze, skecze), zapewne z wielkim wysiłkiem, nadzieją i zaangażowaniem. Impreza miała się rozpocząć się o godzinie 10.
I istotnie się rozpoczęła.
Przez 70 minut na scenę wychodzili różni prezesi, wicemarszałkowie, radni, przewodniczący i innego autoramentu działacze, którym dziękowano za „wyjątkowy wkład i rozliczne osiągnięcia” w działaniu „na rzecz”. Kłaniali się, dziękowali innym prezesom i radnym. Wdzięczyli się, manifestując swoją skromność; dopinali swoje marynarki albo wręcz przeciwnie, rozpinali je z wyuczoną nonszalancją na znak jedności z pospolitym tłumem z widowni. Pląsali też zgrabnie podczas odbierania kwiatów i dyplomów, a przy okazji rozsyłali spojrzenia „na Nerona”. Słowem igrzyska, „targowisko próżności” niedające się porównać z niczym. Można było osłupieć z niedowierzania.
Wyobraźcie sobie teraz kilkudziesięcioosobową grupę niepełnosprawnych dzieci za kulisami, które czekają siedemdziesiąt minut na swój występ. Ktoś je pociesza, ucisza, usiłuje zapewne wytłumaczyć, dlaczego jeszcze nie można wyjść na scenę. Kto? „Ten od głupich dzieci”, że zacytuję tu sarkastycznie księdza Twardowskiego. Niech tam ucisza, dopóki nie ukłoni się ostatni wielkomiejski celebryta, wszak właśnie po to sypnął groszem, aby móc się ukłonić w blasku fleszy. Na widowni podobnie. I tu trzeba utrzymać dzieci w ryzach, by nie zakłócały spokoju świetlanych sponsorów.
Wstyd, bo widzą, na co stać dorosłych, ale cóż. Wyjść demonstracyjnie? Co wówczas z tamtymi dziećmi za kulisami...
To tyle moich dusznych nauczycielskich wspomnień sprzed kilku lat.

Kobra i smok wykonane przez grupę dzieci w pracowni plastycznej
Pięć dni temu byłam na imprezie charytatywnej w Pietropawłowsku. Uroczystość odbywała się w jednym z tutejszych domów kultury po południu, zatem mogli w niej uczestniczyć wszyscy chętni: rodzice, nauczyciele i inne osoby zaproszone. Było nadzwyczaj uroczyście.
Ręcznie zdobiona deseczka kuchenna
Rozpoczęto jeszcze w kuluarach od kolorowej wystawy - sklepu dziecięcych prac. Trwały więc przed występem intensywne zakupy. W sympatycznym gronie kolejkowiczów gwar, zwłaszcza że towary przedniej jakości: prace malarskie, rzeźby, robótki ręczne, własnego pomysłu proste narzędzia itp. Wszystko wykonane przez dzieci i młodzież z ośrodka dla głuchoniemych. To był ich koncert.
I "Весёлые ребята", czyli lew i zając
Potem punktualnie rozpoczęty występ młodych artystów: taniec (etno i salsa), śpiew, recytacje, pokazy zręcznościowe. Wszystko przeplecione poważną licytacją. Prowadził ją doświadczony aukcjoner, powodując, że wynoszone na scenę dziecięce prace osiągały niekiedy zawrotne ceny, a sama licytacja okazała się atrakcyjnym elementem widowiska.
Można było się domyślić, że na widowni siedzieli sponsorzy gotowi oddać część swoich dochodów np. na aparaty słuchowe, ale nie przeszkadzali dzieciom w ich występie. Bardzo podobał mi się koncert. Zrobiłam kilka zdjęć w sali, ale było zbyt ciemno. Oto kilka prac z wystawy i licytacji.

 Zobaczcie jakie ładne. Po co komu zabawki ze sklepu. Czyż nie mam racji? Przepraszam, że tak mało zdjęć.

poniedziałek, 10 grudnia 2012

Uczniowie podczas lekcji
Kilka dni temu odwiedziłam Kellerowkę (dziś według danych statystycznych liczy 3432 mieszkańców) . Wioskę oddaloną od Pietropawłowska o jakieś 120 km, to oznacza, że leży blisko. Pisałam już kiedyś o innym niż nasze poczuciu odległości. Kazachstan to wielki kraj, Polska zmieściłaby się w nim 69(!) razy.
Moja wizyta tutaj związana była ze szkołą, w której naucza się języka polskiego, ale o tym za chwilę.
Uczniowie z widokiem na ich pracownię
Budynek szkolny
Jedna trzecia mieszkańców Kellerowki to Polacy. Mimo to nazwa brzmi „jakoś obco”.
Kawałek historii tutejszych ziem mieści się w nazwach. Warto im się przysłuchiwać uważniej. Celnie i prosto opisują miejsce, dając jakiś znaczący sygnał. Są przejrzystymi komunikatami o przeszłości, łatwo dotrzeć do ich źródła, również dlatego, że powstawały tak niedawno. Bo cóż to jest sto lat dla nazwy miejsca...
Od razu pomyślałam sobie Keller, ale musiałam dopytać, potwierdzić. I rzeczywiście...
Historia Kellerowki rozpoczęła się w 1905 roku. Kierowani carskim nakazem w poszukiwaniu nowych ziem ruszyli w tę stronę krymscy i nadwołżańscy Niemcy. W tym czasie istniała już droga Pietropawłowsk – Szczuczyńsk. 


Ze swoja panią
Mapa Polski, portrety sławnych Polaków i widok na  pracownię języka polskiego
W 1905 tu, gdzie teraz znajduje się Kellerowka, mieściła się stacja pocztowa ze studnią i sporym brzozowym zagajnikiem, odpoczywali zdrożeni wędrowcy. Na stronach internetowych wspomina się też o możliwości wymiany koni. W pustym stepie takie miejsce musiało wyglądać obiecująco. Pierwsi, dobrowolni osadnicy byli ponoć zamożnymi ludźmi, orali ziemię, używając wołów, a swoją osadę faktycznie nazwali, biorąc za podstawę nazwisko formalnego założyciela. Byli katolikami. Stopniowo zbudowali pierwszą ulicę. Potem nadciągnęli kolejni Niemcy nadwołżańscy, ewangelicy i zbudowali drugą ulicę. W 1920 roku zaczęła funkcjonować tutaj pierwsza szkoła. Do 1936 prowadzono naukę w języku niemieckim. Wtedy rozpoczęły się masowe przesiedlenia Polaków z terenów przygranicznych, przede wszystkim z Zachodniej Ukrainy. Zaczął się trudny do wypowiedzenia dramat naszych rodaków. Tylko w czerwcu 1936 roku przybyło w okolicę Kellerowki 21 wojskowych pociągów wiozących po 600 – 900 osób każdy. Przesiedlenia takie trwały do 1937 roku. Do jesieni, spiesząc się, by zdążyć przed zimą, ludzie budowali ziemianki. Kopali doły, pletli przykrycie z traw i innych materiałów, które znaleźli pod ręką. Zimę praktycznie przesiedzieli w tych dołach, grzejąc się wzajemnie.Wszyscy pozostawali pod ścisłą kontrolą NKWD, które miało zapobiegać wszelkim próbom ucieczek. W 1941 roku dowieziono jeszcze transport Niemców nadwołżańskich („Dekret (Stalina) o wygnaniu”i zniesienie Niemieckiej Republiki Nadwołżańskiej).
Pomysł na tablicę edukacyjną: w każdym wagonie część mowy
Niezliczone ilości „osiedlanych” w ten sposób ludzi (w tym ogromna ilość dzieci) zmarło z wycieczenia i głodu. To są wszystko straty niepoliczalne. Opowieści o tamtych doświadczeniach nie pozwalają czasem zasnąć. Według relacji osobistych i informacji zawartych na kazachstańskich stronach internetowych w 1938 uczniowie starszych klas kiellerowskiej szkoły zatrudniani byli do kopania mogił. Tak masowe żniwo zbierała śmierć. W 1943 roku skład etniczny wioski dopełnili przewiezieni do Kazachstanu Czeczeni i Ingusze. Przede wszystkim ci ostatni zasilili Kiellerowkę, ale sporo zmarło podczas pierwszej zimy w niezmiernie trudnych warunkach.
Tak więc powstała wielonarodowa wioska, w której, by przetrwać, ludzie musieli sobie pomagać i nauczyć się żyć w zgodzie.
Przez lata skład narodowościowy trochę się zmienił. W ostatnich latach na mocy programu repatriacyjnego wyjechali prawie wszyscy Niemcy. Za to wioskę zasilili Kazachowie, którzy wcześniej w niej nie mieszkali.
Kiellerowka jest biała. Takie przynajmniej zrobiła na mnie wrażenie. Może to śnieg, który jest wszędzie, ale zapamiętałam jedynie białe budynki z niebieskimi okiennicami. Nie mogłam robić zdjęć, bo przyjechałam po południu, gdy robiło się już szaro i do tego z walizą pełną książek (Dary od Muzeum Historycznego w Krakowie i od PWN oraz przerzut materiałów dla dzieci z Centrum Kultury Kopernik w Pietropawłowsku).
Szkoła- jak łatwo policzyć- ma dziewięćdziesięcioletnią tradycję. Składa się z dwóch budynków. Odwiedziłam większy z nich przeznaczony dla uczniów starszych. Zadbany, czyściutki i co uderzyło mnie najbardziej, było w nim cicho. Moje koleżanki po fachu na pewno wiedzą, dlaczego zwracam na to uwagę. W szkole uczy się około 450 dzieci, a tam było cicho. Po korytarzu chodzą spokojni uczniowie, którzy kłaniają się, wstają na powitanie nauczyciela, jak wstaje się na powitanie gościa. Uśmiechają się serdecznym i szczerym uśmiechem (wierzcie mi, że potrafię to rozróżnić).
Na lekcje polskiego zapisało się osiemdziesięciu uczniów. Połowa z nich ma polskie korzenie, ale na lekcje przychodzą też Ukraińcy, Rosjanie, Kazachowie, krótko mówiąc przedstawiciele wszystkich nacji uczących się w tej szkole. Dlaczego? Chodzą dla przyjemności, jak na kółko zainteresowań, zachęceni umiejętnie przez swoją nauczycielkę. Tolerancji nie trzeba tu uczyć ani dekretować ustawami, ona płynie z natury rzeczy. Dzieci nie dziwią się sobie, są oswojone z sytuacją etnicznej wielości. Mają różne świątynie, nikomu z dorosłych też chyba nie przyszłoby tu do głowy awanturować się o miejsce usytuowania krzyża. Jadąc autobusem do domu, zastanawiałam
się, co myślą o tych wszystkich naszych publicznych awanturach. To chyba już nie jest ta Polska z marzeń... Jak to w ogóle ogląda się z boku... Ale nie zapytam, bo przecież musiałabym się tłumaczyć, a nie chcę...
Przysłuchiwałam się jak dzieci różnych nacji na swojej jedynej w tygodniu lekcji polskiego rozmawiają z panią o polskich przysłowiach, jak je badają i porządkują, a pani potrafi pokazać, ile ciekawych odniesień do różnych kultur można w nich znaleźć.
Potem rozmawiałam jeszcze z dziećmi. Zapytałam, czego potrzebowałyby do nauki języka polskiego najbardziej, czego im brak. Padły trzy zamówienia w następującej kolejności : Biblia z obrazkami, kilka książek, jakie teraz czytają dzieci w Polsce i edukacyjne gry komputerowe do nauki języka polskiego. 

Jak zwykle w podróży zawarłam mnóstwo  ciekawych znajomości. Bo tu w podróży zawsze jest wesoło, chyba że to ja mam takie szczęście. W każdym razie cieszy mnie to. 
A! Pani z budki autobusowej zdążyła mi jeszcze opowiedzieć o tym, że Kiellerowka była jeszcze ładniejsza, gdy mieszkali tu Niemcy, bo oni bardzo lubili kwiaty. Zimą i tak bym tego nie zobaczyła, ale informacja warta odnotowania. 


 A JAK SIĘ MIESZKA W TAAKIM MROOZIE i w TAAKIM ŚNIEGU, MOŻNA POD SZKOŁĄ TWORZYĆ RÓŻNE DZIEŁA SZTUKI







piątek, 30 listopada 2012





W centrum Pietropawłowska stoi nieduży drewniany budynek otulony sosnami. Ma sto lat. Wcale niełatwo go wypatrzyć, między szeregami zwyczajnych miejskich zabudowań. Piękny element historii miasta; zadbany, traktowany z należą czcią. W ulotce informacyjnej przeczytałam, że w Karagandzie oddalonej od Pietropawłowska o 750 kilometrów można spotkać podobne budynki. Ten powstał na zamówienie kupca o polskim nazwisku: Aleksiej Józefowicz.
W środku wystawa prac kazachstańskich artystów profesjonalnych(chcę podkreślić jej wielonarodowy charakter), a także amatorów (w tym urokliwe prace dzieci gromadzone od lat z należną uwagą). Muzeum żyje, artyści najwyraźniej reagują na zmieniającą się architekturę, chętnie malują swoje miasto i jego okolice. To nieduże, miłe miejsce, pociąga zapachem wysłużonego drewna (jak Harenda np.) i swojskim, charakterystycznym skrzypieniem starych, zadbanych podłóg. Klimat jaki lubię.