poniedziałek, 24 września 2012

Rano wstępuję na chwilę do Kościoła Najświętszego Serca Pana Jezusa w poszukiwaniu siostry Marii. Panuje cisza. W ławkach siedzą dwie kobiety i mężczyzna zatopieni w lekturze. Z boku na stoliku leżą stosy książek. Orientuję się, że świątynia tym razem pełni miejsce czytelni. Podchodzę, by przyjrzeć się zbiorom: Żywoty świętych, modlitwy, opowieści o ważnych postaciach kościoła, historie objawień, wszystko po rosyjsku. Nadchodzi siostra Maria, to jej biblioteczka dla parafian, mogą przyjść do kościoła i poczytać. Tak właśnie robią. Pytam: „Dlaczego po rosyjsku?”. Siostra Maria odpowiada, że tutejsi ludzie czytają wyłącznie po rosyjsku. Trzeba zatem wyjść im na przeciw. Dzięki temu „czytelnia” w kościele trwa. Takie dziełko siostry Marii, wszyscy tu bardzo ją kochają, jest polonistką, miłośniczką „Nad Niemnem”. Parafian, swoich podopiecznych kojarzy z Anzelmem Bohatyrowiczem, mówi, że biedni, ale dumni, jak on. 
Po południu pełnię dyżur w Centrum z niemówiącą po polsku miejscową dziennikarką, popularyzatorką kultury,organizatorką różnych wystaw. Jej rodzina wywodzi się z Litwy. Zawiłości pokrewieństw, rodzinnych źródeł, wzajemnych zależności mieszkających tu ludzi to osobny rozdział, temat rzeka. Co człowiek, to ciąg nieprawdopodobnych zdarzeń. Muszę jeszcze trochę poobserwować, a przede wszystkim z odpowiednią dozą pokory posłuchać, aby móc przekonująco podjąć temat.
Przy okazji dyżuru trzygodzinny trening językowy. Rozmówczyni rozumie mnie, ale wygodnej jej mówić po rosyjsku. Pomagamy sobie. Chyba naprawdę nauczę się rosyjskiego. Nie mam innego wyjścia.
Biorę udział w segregowaniu fotografii na wystawę "Współczesne madonny" przygotowywaną przez Polskie Centrum Kopernik wspólnie z parafią. Mnóstwo zdjęć. Część z nich ma charakter profesjonalny, część przynoszą po prostu ludzie. Są zdjęcia matek z dziećmi i babć z wnukami. Bardzo dużo. W takiej ilości robią wrażenie, choć niektóre wydają się niedoskonałe technicznie i zwyczajnie amatorskie. Zdjęcia z Polski byłyby specjalnie eksponowane, ale za późno weszłam w projekt, by udało mi się je ściągnąć. To moje pierwsze godziny realnej pracy, a już konstatuję, że przedmioty z Polski, są zawsze wyjątkowe i wzruszają, zwłaszcza dojrzałych wiekiem polskich mieszkańców Pietropawłowska. Gdzieś w podświadomości wciąż powraca powszechnie znany Norwidowski wers (Do kraju tego...).
Polska nie zawsze się odwzajemnia. Mnóstwo moich nowych znajomych od lat czeka na repatriację: Siedem lat, dziesięć, słyszę w różnych relacjach. Zrobię o tym osobny post. Muszę zebrać materiał.
Podczas dyżuru różni ofiarodawcy przynoszą też do Centrum dary dla starszych ludzi. 4 października będzie ich dniem: koncert, życzenia, podarunki.
Wreszcie mamy chwilę na luźniejszą rozmowę. Dopiero się poznajemy. Znów dowiaduję się czegoś o Polsce mieszkańców Kazachstanu. Ważne, że rozmowa da początek pożytecznemu, wspólnie obmyślanemu projektowi. Poniżej cytuję wspomnianą rozmowę:
Ona (bardzo ostrożnie, najwyraźniej nie chcąc mnie urazić):
- U was w Polsce cała kultura jest związana z kościołem, prawda?
Ja (z rozwagą godną mojej rozmówczyni):
- No...Nie, niekoniecznie.
Ona (już o wiele odważniej):
- A my tu myślimy, że wasza cała kultura, wszystkie przedstawienia i książki są związane z kościołem.
Ja (z odpowiednią dozą poczucia humoru):
- A my z kolei myślimy, że wasze myślenie o Polsce nieustająco kojarzy się z tylko kościołem.
Ona (wprost):
- My tu mamy głównie książki o papieżu, inne książki religijne i pieśni patriotyczne. Czy mogłabyś jakoś tak pokierować tu nami, żebyśmy poznali, co ciekawego dzieje się we współczesnej polskiej kulturze oprócz tego, co tu mamy?
(dalej już swobodna rozmowa)
Tak sobie dialogując, ustalamy, że trzeba opracować dwujęzyczną książeczkę na potrzeby polskiego Centrum, broszurkę o postaciach, może też wydarzeniach ważnych we współczesnej polskiej kulturze, by poszerzyć perspektywę.
Bardzo liczę na pomoc przyjaciół, zaprzyjaźnionych studentów, byłych uczniów. Trzeba przygotować krótkie, jasne notki na stronę, dołączyć dobre zdjęcia, stworzyć spis ważnych utworów, znaczących miejsc, zdarzeń, podać adresy teatrów, galerii, zasugerować, co warto oglądać i czytać, aby wykroczyć poza stereotyp „Roty” i „Legionów” (z całym szacunkiem). Moja rozmówczyni liczy, że taka książeczka rozbudzi zainteresowanie najmłodszego pokolenia, zwłaszcza że wielu młodych ludzi chce w kraju studiować, ale jednocześnie odpływają od polskiej wspólnoty.
W nawiązaniu do tematu drobne uzupełnienie: Kilka tygodni temu w Astanie był Pawlak (PSL) i jako przedstawiciel OSP zaproponował między innymi występ orkiestry strażackiej. Czytałam list skierowany do niego, że orkiestrę z wdzięcznością przyjmiemy. Już widzę, jakże się rozjaśni i wzbogaci obraz polskiej kultury...Tak to tu wygląda...
Nie przyjeżdżają polskie teatry, nie przywozi się cennych nowoczesnych polskich wystaw, bo ogromna odległość tworzy bariery nie do pokonania. Nie ma planu prawdziwie istotnej wymiany kulturalnej z Kazachstanem, by mogli z niej korzystać zwykli ludzie gromadzący się wokół polskiego ośrodka. Pod tym względem rodacy bezpośrednio za wschodnią granicą są w zupełnie innej sytuacji.
A może ktoś z przyjaciół zechciałby przysłać do Pietropawłowska dobrą płytę z polskim filmem albo przedstawieniem teatralnym, wybraną przez siebie książką albo zestaw widokówek pokazujących współczesne polskie malarstwo w wyborze (można takie kupić w Muzeum Narodowym). Pozostawiam Was z moją prośbą do ewentualnego rozważenia.

sobota, 22 września 2012

Kościół, przy którym mieszkają siostry redemptorystki stanął prawdopodobnie w 1911 roku, choć brak precyzyjnej informacji na ten temat (czerpię z książeczki napisanej przez Walentynę Korniewą, pracownicę Centrum Kultury "Kopernik", dziennikarkę). Zbudowany z datków okolicznych mieszkańców, był ostoją, wsparciem, nadzieją. To nie budzi żadnych wątpliwości. Działała tu szkółka niedzielna. Dzieci uczyły się pisać i czytać.

Kościół Najświętszego Serca Pana Jezusa
W 1928 roku świątynia przejęta została przez partię1. Zamieszkał w niej obwodowy pierwszy sekretarz tejże organizacji, który, jak to podówczas bywało, panoszył się i podejmował swoich gości.
Po rozpadzie Związku Radzieckiego budynek przejął park rozrywki, w sumie niewiele lepiej. Miało tu powstać … kasyno. Zapomniano, że w istocie rzeczy budowla należała do ludzi. Wtedy jednak mieszkańcy zawalczyli o swoją własność. To już były - mimo wszystko - zupełnie inne czasy. W 2002 roku zakończyły się wszelkie remonty, a w maju 2010 roku obchodzono stulecie kościoła. Uczestniczyli w nim potomkowie Polaków, Litwinów, Niemców, którzy identyfikowali się z tą świątynią. Latami żyli tu w zgodzie zjednoczeni tym samym zesłańczym losem.
Tu też, zawsze w sobotę o 900 odbywa się msza po polsku. Siostry redemptorystki (dwie Polki i Rosjanka) zajmują się między innymi sędziwymi Polakami mieszkającymi jeszcze w pobliżu.
Idę więc na mszę. Bardzo chcę przyjrzeć się ludziom i zobaczyć tę kazachstańską polskość. Tak naprawdę nic o niej nie wiem. Złudne bywają w takich okolicznościach rodzime, powielane od lat wciąż te same przeświadczenia. Bywa, że i książki zamazują obraz. To jest wszystko bardzo trudne do opisania, a oglądane z wielu perspektyw, za każdym razem wygląda inaczej. Poddaję się więc „donosom doświadczanej rzeczywistości”, a czy sama potrafię przekonująco oddać istotę rzeczy, klimat, myśli, obraz? No właśnie...
W kościele ludzi niewiele (w końcu to sobota).
Język polski brzmi dobitnie. Ksiądz mówi powoli, by dotarło każde słowo. Fragmenty Pisma czytają parafianie z charakterystycznym wschodnim zaśpiewem. Ogarnia mnie wzruszenie. Intensywnie myślę o domu, o bliskich, ale też o ludziach, których tu poznam, z którymi będę spotykać się, pracować i mam nadzieję, że także przyjaźnić.
„Znak pokoju” wykonuje się tu poprzez skinienie głowy, ale do mnie parafianie wyciągają dłoń, rozwija się sytuacja powitania. Obecność kogoś nowego jest rejestrowana natychmiast, jak we wszystkich niedużych społecznościach. Niektórzy pewnie wiedzieli wcześniej, że przyjechała nowa nauczycielka języka polskiego.
Po mszy rozmawiamy, stojąc na dziedzińcu przed kościołem. Po rosyjsku. Nieliczni nieśmiało odzywają się po polsku. Wszyscy mówią o sobie, że są Polakami. Część będzie przychodzić do Centrum na moje zajęcia (o tym później). Witam się ze starszą, drobniutką siwiuteńką panią Galą w kwiecistej chuście. Mówią o niej: babcia Gala, ale nie wyczuwam lekceważenia, to raczej uznanie wielopokoleniowości, znak rodzinnej atmosfery wśród znających się tu ludzi. Pani Gala ma 91 lat, nie jest więc potomkinią, tylko jednym z wielu jeszcze żyjących w okolicy zesłańców. Słabo słyszy, nie mówi po polsku, ale ma świetną pamięć i jest osobą nad wyraz bystrą. Krótko nawiązuje do swoich losów, wzrusza się, przyznając jakby ze wstydem, że nie pamięta polskiego, ale jest dumna, że rozumie i umie modlić się w ojczystym języku. Zaprasza mnie do siebie. Umawiamy się wstępnie.
Poznaję też małżeństwo. Pani czytała podczas mszy fragment Ewangelii. Nie mówią po polsku. Mąż ma silną osobowość, uśmiecha się z pewnym dystansem, jakby obawiał się, że przyjechałam namówić go na powrót do Polski. W pewnym momencie mówi po rosyjsku:
„Jesteśmy Polakami, ale nasza ziemia to Kazachstan. Ja już widziałem takich, co wyjechali wiedzeni duchem repatriacji, a potem wracali i rzucali się nam na szyję”.
Dopowiadam sobie, że takie sytuacje musiały mieć miejsce. Wyobrażam sobie nachalność ze strony niektórych zjeżdżających z wizytą Polaków. Już widzę, jak roztaczają „fałszywy misyjny blask”. Potem zostają tylko niespełnione obietnice i prawdziwa rzeczywistość, zarówno nasza, jak i kazachstańska... Ten wątek jeszcze wróci. Teraz tylko taka luźna refleksja, nie wiem, może słuszna...
W każdym razie, to krótkie spotkanie pozwoliło włączyć wewnętrzne ostrzegawcze światełko. Memento!
Jeszcze wiele będę musiała się tutaj nauczyć o ludziach, o ich odczuciach, sposobie i jakości zakorzenienia w obu ojczyznach, skoro mam być mile widzianym i w miarę możliwości pomocnym gościem.
Byłam też dziś na spacerze po mieście. Nie chcę jeszcze opisywać. Brak wystarczających danych. Główna ulica jest jak deptak w Ciechocinku: drzewka, trawnikowe dywany z kwiatów, czysto, miło, ludzie na ławeczkach, bo jeszcze „złota polska jesień” - spójrzcie na zdjęcie, to rzeczywiście tak wygląda. Ale deptak to nie wszystko. Muszę zebrać szersze dane. Napiszę więc tylko, że spacerowałam z Olą, Rosjanką i rusycystką jednocześnie, która mówi po polsku (nauka w Centrum). Wszelkie moje konieczności organizacyjne znacznie przyśpieszyła swoją nieocenianą pomocą.
Byłam też dziś w meczecie i nie mogłam się nadziwić, że po uprzednim ubraniu się w odpowiednią szatę z nakryciem głowy, mogłam wejść w obszar sali modlitewnej dla mężczyzn. Godne pozazdroszczenia oblicze panującej tutaj tolerancji. Spotkali się i wciąż spotykają
w Pietropawłowsku ludzie różnych wyznań. Znają się, żyją obok siebie, „wsio normalno”.
Wiele lat temu w rumuńskiej Konstancy nie mogłam nawet przekroczyć progu meczetu.
Wieczorem mam pierwsze spotkanie w Wojewódzkim Centrum Kultury Polskiej „Kopernik”. To będzie miejsce mojej pracy.

Zebranie
Słowo o moim miejscu pracy.
W budynku mają swoje siedziby zrzeszenia narodów różnych kultur żyjących i tworzących w północnym Kazachstanie. Jedną z tych organizacji jest Wojewódzkie Centrum Kultury Polskiej „Kopernik”, w którym pracuję. Prócz tego tworzą tu i rozwijają swoją działalność: Kazachowie, Rosjanie, Ukraińcy, Azerbejdżanie, Ormianie, Białorusini, Tatarzy, Baszkirzy, Niemcy, Czeczeni, Turcy, Kirgizi, Afgańczycy, Tadżykistanie. Wielokulturowa, imponująca lista – to nie wymaga komentarza. W miarę możliwości postaram się chodzić na przygotowywane przez nich imprezy i wystawy.
W Centrum Kultury Polskiej Kopernik rozmawia się po rosyjsku. Piszę to bez zbędnej ironii, informacyjnie. To też element wiedzy o tutejszej polskości. Dobrze jest zrozumieć i zaakceptować rosyjski jako pierwszy język mieszkających tu ludzi. Polski to nawiązanie do przeszłości, dla niektórych pewnie także trudny do opisania poryw serca, dla innych może nawet przekleństwo...
Na cześć „pani Iłony” był i „koniaczek” i wódeczka. I niczego sobie zagrycha: ogórki, papryka, sarnie mięso, owoce. Tempo trochę za ostre jak na moje możliwości, ale co tam, wszak to pierwsze spotkanie. Podobno dzięki koniaczkowi lepiej zniosłam „szok bakteryjny”, który mnie tu dopadł. No może...
Budynek Wielokulturowego Centrum
Północnego Kazachstanu.
Tu mieści się Centrum Kultury Polskiej.
Rozmawiamy o moich trudnościach z wizą. Teraz rządowym priorytetem jest nauczanie kazachskiego. A ludność, poza rdzenną, nie bardzo gotowa jest do nauki trudnego, dość dziwnego dla niej języka. Stanowiska państwowe łatwej otrzymać ze znajomością kazachskiego. Język rosyjski, choć jest ewidentnie drugim językiem urzędowym, nie powinien dominować (jakoś można wyjaśnić ten mechanizm, podbity kraj, silne związane z tym emocje, to trochę jak niegdyś niemiecki na Śląsku).
Na południu wiodący jest język kazachski. Całymi latami był tam zresztą inny skład narodowościowy, więc to wydaje się oczywiste. Północ jest zdecydowanie rosyjskojęzyczna, również i tutejsi Kazachowie mówią po rosyjsku bardzo dobrze. Tak to więc wygląda. Nigdzie w miejscach publicznych nie słyszałam kazachskiego. W sklepach, parkach, bankach wszyscy mówią po rosyjsku.
Sporo Rosjan emigruje do Rosji, Niemcy mają bardzo dobry program repatriacyjny, Polacy jak zwykle na końcu, bo Polski rząd  – jak wszyscy wiemy – tych spraw nie uregulował ostatecznie. Ci, którzy marzą o repatriacji czekają całymi latami... Są też tacy, którzy nigdzie się nie wybierają, jedynie należą do polskiej wspólnoty.
Co ciekawe, rząd chciałby zatrzymać tych wszystkich ludzi, zwłaszcza wykształconych, bo kraj wielki, ludzi mało, a plany rozwoju, rozbudowy, podniesienia warunków życia zakrojone na szeroką skalę. Ogólna atmosfera sprzyja więc – mimo wszystko – wielonarodowości.
Opowiadając o Nazarbajewie, mówią, że to za jego czasów związek zyskał możliwość samodzielnego działania. Polityka zakłada zgodne życie między mieszkającymi w Kazachstanie narodami.

1) Młodszym czytelnikom na wszelki wypadek objaśniam, że chodzi o „jedynie wtedy słuszną” partię radziecką KPZR (Komunistyczna Partia Związku Radzieckiego).

piątek, 21 września 2012

Muszę jednak wrócić do podróży. Za mną 30 godzin. To chyba mało jak na odległość 4500 km. Trzeba jednak wziąć pod uwagę, że w tym mieszczą się dwa loty samolotem. Międzylądowanie w Kijowie. Potem Astana, krótkie spotkanie z panią konsul, a następnie podróż autobusem wzdłuż bezmiernych kazachskich stepów. To naprawdę muszę opisać, ale czy potrafię...
Astana jest perełką, oczkiem w głowie prezydenta Nazarbajewa. Niewiele o niej wiem, widziałam tylko z okien samochodu o poranku. Utrwalam to pierwsze wrażenie. Jeszcze się tam wybiorę. Astana po kazachsku znaczy „stolica”. Na przestrzeni historii nosiła różne nazwy, ale teraz w założeniu ma to być całkiem nowe miasto. Nazwa podkreśla nowy rozdział jej historii. Ściśle wiąże się z rządami wymienionego prezydenta. Z założenia ma być piękna, ekspozycyjna, sztandarowa jak nowy Kazachstan, Kazachstan przyszłości. Wygląda rzeczywiście jak „sen o potędze”. Widziałam z samochodu pałac prezydencki i budynki poszczególnych ministerstw stojące w równym szeregu odpowiednio blisko, a jednocześnie odpowiednio daleko, by właściwie eksponował się pałac przywódcy. Czego by nie powiedzieć, porażają wzrok: marmur, fontanny, drobne światełka, strzeliste wieżyczki, łukowate zwieńczenia, pomniki i pomniczki, różne trójkątne cuda, słowem połączenie bajki o dalekim wschodzie z wszelkimi dostępnymi dziś technikami architektonicznymi.
„Ogromne wrażenie” zrobił na mnie podkreślony światłem wielki i ciężki, łuk prawdziwie triumfalny, pod którym, pewnie z szacunku dla budowli... nie można przejeżdżać. Samochody jadą bokiem. Takie dziwo!
Docieram na dworzec autobusowy. Do Pietropawłowska czeka mnie ponad dziesięciogodzinna podróż autobusem. Uprzednio jednak muszę „odsiedzieć swoje na dworcu”. Moje ciężkie walizy przetaczają ze schodów na schody sympatyczni młodzi Azjaci, zanim jeszcze zdążę kogoś poprosić o pomoc. Bezinteresowna życzliwość. To jest coś.
I jeszcze drobny smaczek narracyjny: W dworcowej toalecie (jak przed laty) najprawdziwsza babcia klozetowa wydzielająca papier toaletowy złożony w poszarpane - zapewne przez nią samą kawałki - standardowej wielkości. Osobliwy urok takiego spotkania i takiego „przydziału z urzędu” doceniają zapewne z ironiczną łezką w oku czytelnicy mojego pokolenia.
Wreszcie w autobusie. Jest tak brudny, że na początku usiłuję nie kłaść głowy na oparciu krzesła, bo mam wrażenie, że się przykleję, potem zmęczenie robi swoje. Ruszamy z Astany szeroką, wygodną autostradą wprost w „ziemię niczyją”, „przestwór suchego oceanu”. Tu jednak nic się nie „nurza w zieloność”, bo zieloności w zasadzie nie ma. Całymi kilometrami ciągną się wielkie przestrzenie usychających, bladożółtych traw, gdzieniegdzie przetkanych tylko odrobiną żywszej zieleni. Jedne wysokie wiechciate, pochylone zgodnie z kierunkiem wiatru, inne niskie albo odpowiednio niższe, z okien autobusu widziane jak monotonna w kolorze brudno sienna gładź, płaska i jednorodna. Co jakiś czas goła ziemia, może jakieś niedokończone, bezładne próby wykopu i znowu step – step – step. Mijają kolejne godziny, najpierw był zachwyt, teraz jest znużenie niemiłosierną monotonią tej żarliwej w swoim bezkresie pustki. Myślę nad kaligramem. Cała strona zapisana słowem „step” odpowiednio wymiętym, zduszonym jak stepowa trawa. Wreszcie ulga dla odrętwiałych oczu. Stado wychudzonych krów (przynajmniej z daleka tak to wygląda) i luzem biegające konie, trochę owiec. Wszystko w solidnych odstępach, ale na szczęście pojawiło się naprawdę.
Znowu step, a potem pojedyncze zupełnie krowiny idące sobie wzdłuż przydrożnego rowu, jakby „wybrały wolność”, bo wokół nie ma żywej duszy, ani żadnego domu.
Wreszcie nieduże osady. Biedne drewniane prościutkie domki-klocki. Część malowana na niebiesko (podobno nawiązanie do koloru kazachskiej flagi), rzadziej na zielono (głównie płoty). Niektóre okna pobielone wyraziście. Autobus staje w jednej z takich osad, wysiadam. Babuszki handlują cebulkami roślin, plastykowymi beczkami i doniczkami, wystawiają też tandetne, kolorowe materiały i „perskie dywany”. Wokół roznosi się zapach pielimieni kupowanych w jednej z budek, jest też sklepik z odzieżą, taką samą, jak i u nas kupi się gdzieś na prowincjonalnym targu. Kazachowie sprzedają wielkie szaty z pluszu jakby albo weluru. Są ciemne i ciężkie, zdobione żywszym nieco haftem.
Bliżej Pietropawłowska pojawia się trochę lasów. Przez krótką chwilę mam wrażenie, że jadę wzdłuż drogi do Zakopanego. Zaczyna zapadać noc. Na wysokości wzroku jest jeszcze jasno, niebo robi się gęste i mleczne, za to chmury „czernieją na węgiel”, a tuż nad ziemią pojawia się szeroka, ciągnąca się brzegiem stepowego horyzontu łuna zachodu bez słońca, widok naprawdę niesamowity.


Klasztor sióstr redemptorystek
Przed samym Pietropawłowskiem policyjna kontrola dokumentów. Wszyscy pasażerowie muszą je okazać. Pan policjant nie dowierza mojemu paszportowi służbowemu, ale w końcu jedziemy dalej.
Nareszcie Pietropawłowsk, ciemna noc, nie widzę miasta, jest 2130. Na szczęście ktoś czeka. Sympatyczne Rosjanki, żony Polaków, prawdopodobnie moje przyszłe kursantki, odwożą mnie „na przechowanie” do kościoła. Odpoczywam nakarmiona i napojona przez bardzo serdeczne siostry redemptorystki, u których zatrzymam się kilka dni. Muszę znaleźć sobie mieszkanie.
Ich siedziba mieści się przy kościele Najświętszego Serca Pana Jezusa. Ale o tym jutro.

czwartek, 20 września 2012

Jadę do Kazachstanu, konkretnie do Pietropawłowska. Zatem północ, chłodna, surowa, naznaczona piętnem trudnej historii polskich Sybiraków. Interesuje mnie wszystko: współcześni ludzie, niejasny obraz przeszłości, małe osady, w których mieszkańcy muszą do dziś wydzierać przyrodzie wodę, miasta, które stanęły na tej opornej, surowej ziemi, obraz współczesnej Polski, który noszą w sobie albo wcale nie noszą tutejsi - współcześni. Ciekawią mnie motywacje, dla których sędziwi już ludzie chcą ze mną uczyć się języka polskiego i dlaczego taką próbę podejmują młodzi. Są zapewne wątki, zdarzenia, które zainteresują mnie dopiero na miejscu, wierzę, że osobiste doświadczenie da prawdziwy impuls. To lubię.