piątek, 21 września 2012

Muszę jednak wrócić do podróży. Za mną 30 godzin. To chyba mało jak na odległość 4500 km. Trzeba jednak wziąć pod uwagę, że w tym mieszczą się dwa loty samolotem. Międzylądowanie w Kijowie. Potem Astana, krótkie spotkanie z panią konsul, a następnie podróż autobusem wzdłuż bezmiernych kazachskich stepów. To naprawdę muszę opisać, ale czy potrafię...
Astana jest perełką, oczkiem w głowie prezydenta Nazarbajewa. Niewiele o niej wiem, widziałam tylko z okien samochodu o poranku. Utrwalam to pierwsze wrażenie. Jeszcze się tam wybiorę. Astana po kazachsku znaczy „stolica”. Na przestrzeni historii nosiła różne nazwy, ale teraz w założeniu ma to być całkiem nowe miasto. Nazwa podkreśla nowy rozdział jej historii. Ściśle wiąże się z rządami wymienionego prezydenta. Z założenia ma być piękna, ekspozycyjna, sztandarowa jak nowy Kazachstan, Kazachstan przyszłości. Wygląda rzeczywiście jak „sen o potędze”. Widziałam z samochodu pałac prezydencki i budynki poszczególnych ministerstw stojące w równym szeregu odpowiednio blisko, a jednocześnie odpowiednio daleko, by właściwie eksponował się pałac przywódcy. Czego by nie powiedzieć, porażają wzrok: marmur, fontanny, drobne światełka, strzeliste wieżyczki, łukowate zwieńczenia, pomniki i pomniczki, różne trójkątne cuda, słowem połączenie bajki o dalekim wschodzie z wszelkimi dostępnymi dziś technikami architektonicznymi.
„Ogromne wrażenie” zrobił na mnie podkreślony światłem wielki i ciężki, łuk prawdziwie triumfalny, pod którym, pewnie z szacunku dla budowli... nie można przejeżdżać. Samochody jadą bokiem. Takie dziwo!
Docieram na dworzec autobusowy. Do Pietropawłowska czeka mnie ponad dziesięciogodzinna podróż autobusem. Uprzednio jednak muszę „odsiedzieć swoje na dworcu”. Moje ciężkie walizy przetaczają ze schodów na schody sympatyczni młodzi Azjaci, zanim jeszcze zdążę kogoś poprosić o pomoc. Bezinteresowna życzliwość. To jest coś.
I jeszcze drobny smaczek narracyjny: W dworcowej toalecie (jak przed laty) najprawdziwsza babcia klozetowa wydzielająca papier toaletowy złożony w poszarpane - zapewne przez nią samą kawałki - standardowej wielkości. Osobliwy urok takiego spotkania i takiego „przydziału z urzędu” doceniają zapewne z ironiczną łezką w oku czytelnicy mojego pokolenia.
Wreszcie w autobusie. Jest tak brudny, że na początku usiłuję nie kłaść głowy na oparciu krzesła, bo mam wrażenie, że się przykleję, potem zmęczenie robi swoje. Ruszamy z Astany szeroką, wygodną autostradą wprost w „ziemię niczyją”, „przestwór suchego oceanu”. Tu jednak nic się nie „nurza w zieloność”, bo zieloności w zasadzie nie ma. Całymi kilometrami ciągną się wielkie przestrzenie usychających, bladożółtych traw, gdzieniegdzie przetkanych tylko odrobiną żywszej zieleni. Jedne wysokie wiechciate, pochylone zgodnie z kierunkiem wiatru, inne niskie albo odpowiednio niższe, z okien autobusu widziane jak monotonna w kolorze brudno sienna gładź, płaska i jednorodna. Co jakiś czas goła ziemia, może jakieś niedokończone, bezładne próby wykopu i znowu step – step – step. Mijają kolejne godziny, najpierw był zachwyt, teraz jest znużenie niemiłosierną monotonią tej żarliwej w swoim bezkresie pustki. Myślę nad kaligramem. Cała strona zapisana słowem „step” odpowiednio wymiętym, zduszonym jak stepowa trawa. Wreszcie ulga dla odrętwiałych oczu. Stado wychudzonych krów (przynajmniej z daleka tak to wygląda) i luzem biegające konie, trochę owiec. Wszystko w solidnych odstępach, ale na szczęście pojawiło się naprawdę.
Znowu step, a potem pojedyncze zupełnie krowiny idące sobie wzdłuż przydrożnego rowu, jakby „wybrały wolność”, bo wokół nie ma żywej duszy, ani żadnego domu.
Wreszcie nieduże osady. Biedne drewniane prościutkie domki-klocki. Część malowana na niebiesko (podobno nawiązanie do koloru kazachskiej flagi), rzadziej na zielono (głównie płoty). Niektóre okna pobielone wyraziście. Autobus staje w jednej z takich osad, wysiadam. Babuszki handlują cebulkami roślin, plastykowymi beczkami i doniczkami, wystawiają też tandetne, kolorowe materiały i „perskie dywany”. Wokół roznosi się zapach pielimieni kupowanych w jednej z budek, jest też sklepik z odzieżą, taką samą, jak i u nas kupi się gdzieś na prowincjonalnym targu. Kazachowie sprzedają wielkie szaty z pluszu jakby albo weluru. Są ciemne i ciężkie, zdobione żywszym nieco haftem.
Bliżej Pietropawłowska pojawia się trochę lasów. Przez krótką chwilę mam wrażenie, że jadę wzdłuż drogi do Zakopanego. Zaczyna zapadać noc. Na wysokości wzroku jest jeszcze jasno, niebo robi się gęste i mleczne, za to chmury „czernieją na węgiel”, a tuż nad ziemią pojawia się szeroka, ciągnąca się brzegiem stepowego horyzontu łuna zachodu bez słońca, widok naprawdę niesamowity.


Klasztor sióstr redemptorystek
Przed samym Pietropawłowskiem policyjna kontrola dokumentów. Wszyscy pasażerowie muszą je okazać. Pan policjant nie dowierza mojemu paszportowi służbowemu, ale w końcu jedziemy dalej.
Nareszcie Pietropawłowsk, ciemna noc, nie widzę miasta, jest 2130. Na szczęście ktoś czeka. Sympatyczne Rosjanki, żony Polaków, prawdopodobnie moje przyszłe kursantki, odwożą mnie „na przechowanie” do kościoła. Odpoczywam nakarmiona i napojona przez bardzo serdeczne siostry redemptorystki, u których zatrzymam się kilka dni. Muszę znaleźć sobie mieszkanie.
Ich siedziba mieści się przy kościele Najświętszego Serca Pana Jezusa. Ale o tym jutro.

2 komentarze:

  1. Pozdrowienia z Gruzji! Zazdroszczę wielkiej podróży... Powodzenia!

    OdpowiedzUsuń
  2. Kraków trzyma kciuki za "podróż życia" ...
    swoją drogą to u nas między PKP a RDA jest taka sama toaleta z babcią wydzielającą "urzędowy przydział" :) ehhhh...

    Pozdrawiamy Milki :)

    OdpowiedzUsuń