piątek, 30 listopada 2012





W centrum Pietropawłowska stoi nieduży drewniany budynek otulony sosnami. Ma sto lat. Wcale niełatwo go wypatrzyć, między szeregami zwyczajnych miejskich zabudowań. Piękny element historii miasta; zadbany, traktowany z należą czcią. W ulotce informacyjnej przeczytałam, że w Karagandzie oddalonej od Pietropawłowska o 750 kilometrów można spotkać podobne budynki. Ten powstał na zamówienie kupca o polskim nazwisku: Aleksiej Józefowicz.
W środku wystawa prac kazachstańskich artystów profesjonalnych(chcę podkreślić jej wielonarodowy charakter), a także amatorów (w tym urokliwe prace dzieci gromadzone od lat z należną uwagą). Muzeum żyje, artyści najwyraźniej reagują na zmieniającą się architekturę, chętnie malują swoje miasto i jego okolice. To nieduże, miłe miejsce, pociąga zapachem wysłużonego drewna (jak Harenda np.) i swojskim, charakterystycznym skrzypieniem starych, zadbanych podłóg. Klimat jaki lubię.


środa, 28 listopada 2012

WŁAŚNI UBRAŁAM  I FOTOGRAFUJĘ SWOJEJ WALONKI
Dzięki mojej przyjaciółce i kursantce jednocześnie dotarłam wreszcie na cmentarze: muzułmański i leżący tuż obok niego żydowski. Poprzednio nam się to nie udało, bo wokół cmentarza wyrosły garaże i został po prostu zamaskowany.
Na cmentarzu tony śniegu (pada, z krótkimi przerwami, cały czas). 
Lidia jest osobą (poza tym, że kochaną) bardzo zapobiegliwą i pełną humoru. Wyposażyła więc mnie (siebie i swojego brata, który nam towarzyszył także) w najprawdziwsze, ręcznie wyrabiane walonki. Kiedyś chodzili w takich wszyscy. Do dziś sprzedawcy stojący całymi godzinami na bazarach walonkami chronią swoje nogi przed zamarznięciem; to jest niesamowite, ale tutejsi ludzie handlują cały dzień w piętnastostopniowym mrozie. 
NA PRZYSTANKU
Dawniej dzieci w szkole otrzymywały walonki obligatoryjnie. Dokonywano zbiorowych pomiarów, a rodzice rozliczali z dyrekcją szkoły całą tę operację wykonywaną przez miejscowego rzemieślnika. Lidia, będąc dzieckiem, korzystała z nie lada przywileju, jako córka nauczyciela dostawała walonki z przydziału! Robiono je i robi się do dziś ze stuprocentowej wełny. W przaśnej wersji nie mają nawet podeszwy(w takich odbyłam trasę na cmentarz) Nie można ich nosić, gdy jest mokro, ale podczas mroźnej zimy, gdy śnieg jest suchy to najlepsze obuwie na wysoki śnieg. Byłam na tym spacerze trzy godziny. Wierzcie mi, nawet nie poczułam chłodu. Wewnątrz buta oczywiście rajstopy i grube skarpety z owczej wełny (te z kolei na prośbę Lidii zrobiła dla mnie w jedną noc jej sąsiadka, Azerbejdżanka).
Teraz wyrabia się walonki także fabrycznie, ale to już nie to, jak twierdzi Lidia.
 
TRZY PARY NASZEGO OBUWIA, SIEDZIMY W AUTOBUSIE

Cmentarz muzułmański i jego oryginalne nagrobki. Zadziwiło mnie połączenie: czerwona gwiazda i księżyc. Lidia twierdzi, że to znak lojalności wobec sowieckiej władzy, ale ja jeszcze dopytam, co z tą gwiazdą. Może to ma jednak jakieś inne znaczenie.



Poniżej przegląd muzułmańskich nagrobków. 










 Tu miejsce spoczynku przypominające warownię, poniżej boczna ściana budowli.

  

Grób i tablica pamiątkowa poświęcona żołnierzom z frontu (lata 1941-45), którzy przywiezieni ranni do Pietropawłowska, umierali w tutejszym szpitalu, podówczas przeznaczonym dla ciężko rannych żołnierzy. Treść tablicy objaśnił mi znajomy Kazach.

 A to już groby z cmentarza żydowskiego.
Część żydowska jest spokojniejsza, chłodniejsza jakby w ogólnym wyrazie, ale za to została bardzo porządnie opisana przez pietropawłowskiego Żyda M.P. Bitkina w książce "Żydzi Północnokazachstańskiego województwa".





 

piątek, 23 listopada 2012

Obiecałam relację z Astany. Miasto jest niezwykłe po prostu, by jednak znaleźć się
w Astanie, trzeba odbyć całonocną podróż pociągiem i to jest wielkie przeżycie. Od tego muszę zacząć.
Dworzec w Pietropawłowsku
Moja rosyjska przyjaciółka koniecznie chciała wyekspediować mnie w przedziale bardziej ekskluzywnym, czteroosobowym. Z troski zwykle chroni mnie przed różnymi, jej zdaniem trudnymi, doświadczeniami. A to chce mnie gdzieś zawozić taksówką, a to znowu martwi się, że chodzę sama na peryferie. Tymczasem ja rwę się do ludzie, sprawia mi radość rozmawianie, przyglądanie się, uczestniczenie, cokolwiek miałoby to oznaczać. W Krakowie nigdy nie miałam na to czasu. Tu mam mnóstwo zajęć, ale i tak czas płynie jakoś inaczej i zwłaszcza w niedzielę przed południem mogę obiec sporo miejsc. Niedawno na peryferiach spotkałam, czerpiącego wodę ze studni zasypanej śniegiem, krzepkiego dość człowieka, pewnie niewiele starszego ode mnie, który natychmiast do mnie zagadał. Okazało się, że Rutkowski, choć po polsku już nie mówi. Postaliśmy przy owej studni chwilę i zdążył mi opowiedzieć o babce, która zmarła niedawno, a mieszkała w sypiącym się starym domku naprzeciw, o synu, który wyjechał do Nowosybirska, o drugim, który chce go ściągnąć do Moskwy i o tym, że ludzie młodzi rozjeżdżają się w różne strony, by szukać lepszego życia, ale on „już tu zostanie, bo gdzie mu teraz na emeryturze jeździć, tu jest u siebie”. Opowiedział mi też jakie piękne są Polki, zwłaszcza w jego rodzinie. W końcu próbował mnie zaprosić do domu i choć miałam wielką ochotę zobaczyć jak „te moje” ulubione domki wyglądają od środka, postanowiłam zachować odrobinę rozsądku.
W każdym razie, szykując się do podróży, świadomie wybrałam wariant bardziej swojski, by znaleźć się blisko prawdziwszej „kolejowo - sypialnej” materii, stać się częścią malowniczego tłumu podróżnych, móc obserwować, słuchać, rozmawiać...
Pierwsze napotkane w Astanie blokowisko
Musicie sobie jeszcze wyobrazić, że tu zawsze jedzie się daleko. Na odwiedzenie innego dużego miasta trzeba poświęcić dzień. Odległość 500, 700, 900 km – to normalne doświadczenie mieszkańców Kazachstanu. Nawet miejscowości, które moi znajomi określają jako leżące blisko (okoliczne wioseczki), znajdują się o 100 – 150 km od Pietropawłowska. Ludzie mają tutaj zupełnie różne od naszego poczucie odległości.
Tak więc podróż do Astany: 
Centrum Nazarbajewa, nie mylić z pałacem
Kilkadziesiąt miejsc w wagonie. Pan konduktor sprawdzający dokumenty rozdziela pościel, ręczniki i w ogóle trzyma ster. W jedną stronę był to starszy pan, który po dłuższych studiach nad moim paszportem i przeprowadzonym wywiadzie skonstatował, że bardzo lubi Polki(ha!), więc uznałam to za dodatkowy gwarant bezpieczeństwa.
A tak wygląda mój Iszym w Astanie, poniżej widać, że można jeszcze znaleźć fragmenty niezamarznięte
 
 Tu jeden z ogromnej masy budynków firmowych

 Najpierw wszyscy pasażerowie przygotowują  sobie legowiska, wielu z nich przebiera się w nocne stroje i udaje się umyć zęby w trudnej do zaakceptowania toalecie. Niczego innego tam się raczej umyć nie da. Potem następuje zbiorowe rozbieranie butów (najwyraźniej rytm kolejnych czynności ustalił się raz na zawsze). Z oczywistych względów można się przestraszyć tego etapu działania, ale tu was zaskoczę i to bardzo mi się podobało, pasażerowie w zasięgu mojego wzroku wyciągnęli reklamówki i zawiązali w nich swoje buty. Wzorując się na nich, uczyniłam to samo.
Dbałość o higieniczny sen dla wielu ma tu ogromne znaczenie. Często jadą służbowo, a zatem po zakończeniu podróży muszą być w pełnej gotowości.
Były nawet piżamy i szlafroki, a także naczynia jednorazowego użytku i z maestrią – jak na te warunki - serwowane posiłki. Mowa o trzydziestoletnich dziewczynach
z Omska, które nad ranem, dokonawszy porannych ablucji, zdołały jeszcze wykonać precyzyjny makijaż, na co patrzyłam z największym podziwem, zwłaszcza że pociąg był w ruchu.
Po przygotowaniu posłań i innych niezbędnych czynnościach ci z wyższych półek zapraszani są przez „dolnych”, do wspólnego biesiadowania, nim przyjdzie czas na sen. Ta kolejowa gościnność jest bardzo ważna, bo trudno leżeć 12 godzin na „górnej półce”, choć, zważywszy na polską frazeologię, powinno to jakoś nobilitować. W istocie rzeczy górna półka staje się męką i dopustem, bo nie ma nigdzie miejsc siedzących. Ludzie z dołu to rozumieją i są solidarni.
Do późnej nocy trwają rozmowy, panuje osobliwy gwar (mieszanina kazachskiego i rosyjskiego, śmiech, chrapanie, rozmowy, płacz dzieci, cierpliwość albo zniecierpliwienie matek, opowiadanie anegdot, przepytywanie cudzoziemców (to oczywiście ja) na okoliczność wspólnej podróży. Wszystko podszyte miarowym stukotem mknącego wśród stepów pociągu. Za oknem biało, tysiące kilometrów białej przestrzeni przetkanej gdzieniegdzie brunatnymi, suchymi chaszczami.
Muszę jeszcze wspomnieć o komórkach. Mają je wszyscy i dzwonią. Nikt jednak na nikogo nie złości się z tego powodu. Po jakimś czasie ludzki gwar milknie, gaśnie światło i pozostaje jedynie miarowy stukot kół. Sen ogarnia podróżujących, choć niektóre komórki i tak nie ustają, bo krewni najwidoczniej nie mogą zapomnieć o swoich bliskich, choć ci właśnie zasnęli spokojnym snem. Obudzona w ten sposób cierpiałam sobie pod kolejową kołdrą i miałam wrażenie, że na innych obudzonych dzwoniący telefon sąsiada nie robi żadnego wrażenia. A może również taktownie milczeli... Ogólna życzliwość i wzajemne zrozumienie.
O poranku godna podziwu dyscyplina. Pasażerowie, rozbierają pościel i odnoszą do konduktora złożoną w kostkę, czynność najwidoczniej oczywista, niewymajająca żadnego specjalnego hasła. Wyjście z pociągu na świeże powietrze to prawdziwa ulga, nawet jeśli na zewnątrz jest np. -10, bo podczas podróży nie otwiera się okien.
Samą Astanę opisywałam już kiedyś widzianą z okien samochodów. Teraz zobaczyłam z bliska. Sobota była dla mnie dniem obowiązków służbowych, na niedzielę zostałam, by choć trochę pozwiedzać. Zimowe zwiedzanie to raczej karkołomny pomysł, ale nie można sobie od tak przyjeżdżać do Astany (600km), pozostaje więc chwytanie możliwości.
W sobotę wieczorem z hotelowych okien obserwowałam buran, który rozpętał się niespodziewanie (kłęby śniegu tańczyły nam pod oknami w najróżniejsze strony) i jak się okazało, wstrzymano oficjalną komunikację autobusową, bo na drogach wśród stepów nic wtedy nie widać. Pełna niepokoju zastanawiałam się, co zrobię cały dzień w Astanie, jeśli nie ustanie buran. A jednak nad ranem ucichło. Nie było to łatwe zwiedzanie: śnieg, zimno, wiatr – choć już nie taki mocny - zatem droga prowadziła właściwie od samego początku w stronę dworca z przystankami w dwóch ekskluzywnych supermarketach dla ogrzania i ciepłej strawy.
Astana jest na wskroś nowoczesna, z założenia wielonarodowościowa. Wedle tego, co usłyszałam, rozmawiając z ludźmi, sprowadza się architektów z różnych stron świata, by utrwalali w architekturze nawiązania do kultur swoich narodów. Ogromny teren. Zadbany, schludny, przestrzenny. Ludzie w Astanie są piękni i bogaci (oczywiście to wrażenie z ulicy i supermarketów); świetnie, dostatnio ubrani, „do czysta wymyci”, jak chciał onegdaj Jeremi Przybora. Większość młodych ze słuchawkami w uszach, które wyciągają bez najmniejszego zniecierpliwienia, gdy ktoś do nich zagaduje. Przeważają Azjaci i więcej niż w Pietropawłowsku słyszy się języka kazachskiego. Ludzie uśmiechają się, są serdeczni, zrelaksowani, cierpliwie i z wewnętrzną pogodą objaśniają kierunek niezbędnej piechurowi - turyście marszruty. 
Jest też stara Akmoła (poprzednia nazwa stolicy), która ponoć mocno odbiega od standardów stworzonych dla nowej stolicy, ale, choć mój hotel znajdował właśnie tam, nie było czasu na gruntowną penetrację miejsca. To też zostawiam sobie na wiosnę.
Fotoreportaż z Astany to nieudolna namiastka tego, co widziałam, czyniona w pośpiechu i trochę na oślep. Planuję w przyszłości jeszcze jedną podróż z mapą i folderami, a także z poczynionym wcześniej dobrym planem.
Zdjęcia powstawały w dość trudnych warunkach, ale może coś uda się zobaczyć.





Budynek jako żywo przypominający katowicki spodek, zastanawiam się, czy tu też obowiązują prawa autorskie













Młyn wydaje się autentyczny, restauracja została zbudowana jakby wokół
Restauracja

Park wodny
Wielki supermarket w kształcie jurty zrobiony z jakiegoś niezwykłego materiału, wygda trochę nieziemsko, zwłaszcza że wszystko pokrył śnieg. Każdy samochód jest tu sprawdzany na okoliczność bomby, widziałam to na własne oczy, szukając w pobliżu pana ochroniarza wejścia dla ludzi będących piechotą.
Ten sam budynek fotografowany kilka godzin później, wieczorem. Spędziłam tu kilka godzin, chroniąc się przed zimnem. Pociąg do Pietropawłowska miałam dopiero późną nocą.

Teraz budowlę supermarketu mam za plecami, przede mną "firmowy" trakt spacerowy i wizytówka Astany, czyli Bajterek - wieża widokowa, będąca nawiązaniem do kazachskiej legendy.
Z boku bloki

I ruszam traktem, zbliżając się stopniowo do wysokiej bramy. Z boku fontanna, teraz nieczynna

Jeszcze raz odwracam się, by spojrzeć na ów bajkowy supermarket, wygląda sobie tak...
Po kolei mijamy różne budynki, trakt okazuje się bardzo długi, a jeszcze pokonywanie go w śniegu i pod wiatr nie jest zadaniem łatwym, mam nadzieję, że latem uda mi się relacjonować swoje wrażenia z większą znajomością rzeczy.





Budynek jak kartki przechylonej książki


I na końcu traktu słynny bajterek