niedziela, 16 grudnia 2012

Parę lat temu byłam w krakowskiej Bagateli na imprezie charytatywnej poświęconej (myślałby kto) dzieciom niepełnosprawnym umysłowo. Obiecałam sobie, że już nigdy na taką imprezę nie pójdę (chyba że zostanę zaproszona przez dzieci i nauczycieli do ich szkoły). Posłuchajcie zatem opowiastki – która posłuży jako nawiązanie, bo w Pietropawłowsku też byłam na imprezie charytatywnej. Ale to za chwilę.
W Krakowie pod okiem swoich nauczycieli dzieci z różnych ośrodków zwanych specjalnymi przygotowały program artystyczny (piosenki, wiersze, skecze), zapewne z wielkim wysiłkiem, nadzieją i zaangażowaniem. Impreza miała się rozpocząć się o godzinie 10.
I istotnie się rozpoczęła.
Przez 70 minut na scenę wychodzili różni prezesi, wicemarszałkowie, radni, przewodniczący i innego autoramentu działacze, którym dziękowano za „wyjątkowy wkład i rozliczne osiągnięcia” w działaniu „na rzecz”. Kłaniali się, dziękowali innym prezesom i radnym. Wdzięczyli się, manifestując swoją skromność; dopinali swoje marynarki albo wręcz przeciwnie, rozpinali je z wyuczoną nonszalancją na znak jedności z pospolitym tłumem z widowni. Pląsali też zgrabnie podczas odbierania kwiatów i dyplomów, a przy okazji rozsyłali spojrzenia „na Nerona”. Słowem igrzyska, „targowisko próżności” niedające się porównać z niczym. Można było osłupieć z niedowierzania.
Wyobraźcie sobie teraz kilkudziesięcioosobową grupę niepełnosprawnych dzieci za kulisami, które czekają siedemdziesiąt minut na swój występ. Ktoś je pociesza, ucisza, usiłuje zapewne wytłumaczyć, dlaczego jeszcze nie można wyjść na scenę. Kto? „Ten od głupich dzieci”, że zacytuję tu sarkastycznie księdza Twardowskiego. Niech tam ucisza, dopóki nie ukłoni się ostatni wielkomiejski celebryta, wszak właśnie po to sypnął groszem, aby móc się ukłonić w blasku fleszy. Na widowni podobnie. I tu trzeba utrzymać dzieci w ryzach, by nie zakłócały spokoju świetlanych sponsorów.
Wstyd, bo widzą, na co stać dorosłych, ale cóż. Wyjść demonstracyjnie? Co wówczas z tamtymi dziećmi za kulisami...
To tyle moich dusznych nauczycielskich wspomnień sprzed kilku lat.

Kobra i smok wykonane przez grupę dzieci w pracowni plastycznej
Pięć dni temu byłam na imprezie charytatywnej w Pietropawłowsku. Uroczystość odbywała się w jednym z tutejszych domów kultury po południu, zatem mogli w niej uczestniczyć wszyscy chętni: rodzice, nauczyciele i inne osoby zaproszone. Było nadzwyczaj uroczyście.
Ręcznie zdobiona deseczka kuchenna
Rozpoczęto jeszcze w kuluarach od kolorowej wystawy - sklepu dziecięcych prac. Trwały więc przed występem intensywne zakupy. W sympatycznym gronie kolejkowiczów gwar, zwłaszcza że towary przedniej jakości: prace malarskie, rzeźby, robótki ręczne, własnego pomysłu proste narzędzia itp. Wszystko wykonane przez dzieci i młodzież z ośrodka dla głuchoniemych. To był ich koncert.
I "Весёлые ребята", czyli lew i zając
Potem punktualnie rozpoczęty występ młodych artystów: taniec (etno i salsa), śpiew, recytacje, pokazy zręcznościowe. Wszystko przeplecione poważną licytacją. Prowadził ją doświadczony aukcjoner, powodując, że wynoszone na scenę dziecięce prace osiągały niekiedy zawrotne ceny, a sama licytacja okazała się atrakcyjnym elementem widowiska.
Można było się domyślić, że na widowni siedzieli sponsorzy gotowi oddać część swoich dochodów np. na aparaty słuchowe, ale nie przeszkadzali dzieciom w ich występie. Bardzo podobał mi się koncert. Zrobiłam kilka zdjęć w sali, ale było zbyt ciemno. Oto kilka prac z wystawy i licytacji.

 Zobaczcie jakie ładne. Po co komu zabawki ze sklepu. Czyż nie mam racji? Przepraszam, że tak mało zdjęć.

poniedziałek, 10 grudnia 2012

Uczniowie podczas lekcji
Kilka dni temu odwiedziłam Kellerowkę (dziś według danych statystycznych liczy 3432 mieszkańców) . Wioskę oddaloną od Pietropawłowska o jakieś 120 km, to oznacza, że leży blisko. Pisałam już kiedyś o innym niż nasze poczuciu odległości. Kazachstan to wielki kraj, Polska zmieściłaby się w nim 69(!) razy.
Moja wizyta tutaj związana była ze szkołą, w której naucza się języka polskiego, ale o tym za chwilę.
Uczniowie z widokiem na ich pracownię
Budynek szkolny
Jedna trzecia mieszkańców Kellerowki to Polacy. Mimo to nazwa brzmi „jakoś obco”.
Kawałek historii tutejszych ziem mieści się w nazwach. Warto im się przysłuchiwać uważniej. Celnie i prosto opisują miejsce, dając jakiś znaczący sygnał. Są przejrzystymi komunikatami o przeszłości, łatwo dotrzeć do ich źródła, również dlatego, że powstawały tak niedawno. Bo cóż to jest sto lat dla nazwy miejsca...
Od razu pomyślałam sobie Keller, ale musiałam dopytać, potwierdzić. I rzeczywiście...
Historia Kellerowki rozpoczęła się w 1905 roku. Kierowani carskim nakazem w poszukiwaniu nowych ziem ruszyli w tę stronę krymscy i nadwołżańscy Niemcy. W tym czasie istniała już droga Pietropawłowsk – Szczuczyńsk. 


Ze swoja panią
Mapa Polski, portrety sławnych Polaków i widok na  pracownię języka polskiego
W 1905 tu, gdzie teraz znajduje się Kellerowka, mieściła się stacja pocztowa ze studnią i sporym brzozowym zagajnikiem, odpoczywali zdrożeni wędrowcy. Na stronach internetowych wspomina się też o możliwości wymiany koni. W pustym stepie takie miejsce musiało wyglądać obiecująco. Pierwsi, dobrowolni osadnicy byli ponoć zamożnymi ludźmi, orali ziemię, używając wołów, a swoją osadę faktycznie nazwali, biorąc za podstawę nazwisko formalnego założyciela. Byli katolikami. Stopniowo zbudowali pierwszą ulicę. Potem nadciągnęli kolejni Niemcy nadwołżańscy, ewangelicy i zbudowali drugą ulicę. W 1920 roku zaczęła funkcjonować tutaj pierwsza szkoła. Do 1936 prowadzono naukę w języku niemieckim. Wtedy rozpoczęły się masowe przesiedlenia Polaków z terenów przygranicznych, przede wszystkim z Zachodniej Ukrainy. Zaczął się trudny do wypowiedzenia dramat naszych rodaków. Tylko w czerwcu 1936 roku przybyło w okolicę Kellerowki 21 wojskowych pociągów wiozących po 600 – 900 osób każdy. Przesiedlenia takie trwały do 1937 roku. Do jesieni, spiesząc się, by zdążyć przed zimą, ludzie budowali ziemianki. Kopali doły, pletli przykrycie z traw i innych materiałów, które znaleźli pod ręką. Zimę praktycznie przesiedzieli w tych dołach, grzejąc się wzajemnie.Wszyscy pozostawali pod ścisłą kontrolą NKWD, które miało zapobiegać wszelkim próbom ucieczek. W 1941 roku dowieziono jeszcze transport Niemców nadwołżańskich („Dekret (Stalina) o wygnaniu”i zniesienie Niemieckiej Republiki Nadwołżańskiej).
Pomysł na tablicę edukacyjną: w każdym wagonie część mowy
Niezliczone ilości „osiedlanych” w ten sposób ludzi (w tym ogromna ilość dzieci) zmarło z wycieczenia i głodu. To są wszystko straty niepoliczalne. Opowieści o tamtych doświadczeniach nie pozwalają czasem zasnąć. Według relacji osobistych i informacji zawartych na kazachstańskich stronach internetowych w 1938 uczniowie starszych klas kiellerowskiej szkoły zatrudniani byli do kopania mogił. Tak masowe żniwo zbierała śmierć. W 1943 roku skład etniczny wioski dopełnili przewiezieni do Kazachstanu Czeczeni i Ingusze. Przede wszystkim ci ostatni zasilili Kiellerowkę, ale sporo zmarło podczas pierwszej zimy w niezmiernie trudnych warunkach.
Tak więc powstała wielonarodowa wioska, w której, by przetrwać, ludzie musieli sobie pomagać i nauczyć się żyć w zgodzie.
Przez lata skład narodowościowy trochę się zmienił. W ostatnich latach na mocy programu repatriacyjnego wyjechali prawie wszyscy Niemcy. Za to wioskę zasilili Kazachowie, którzy wcześniej w niej nie mieszkali.
Kiellerowka jest biała. Takie przynajmniej zrobiła na mnie wrażenie. Może to śnieg, który jest wszędzie, ale zapamiętałam jedynie białe budynki z niebieskimi okiennicami. Nie mogłam robić zdjęć, bo przyjechałam po południu, gdy robiło się już szaro i do tego z walizą pełną książek (Dary od Muzeum Historycznego w Krakowie i od PWN oraz przerzut materiałów dla dzieci z Centrum Kultury Kopernik w Pietropawłowsku).
Szkoła- jak łatwo policzyć- ma dziewięćdziesięcioletnią tradycję. Składa się z dwóch budynków. Odwiedziłam większy z nich przeznaczony dla uczniów starszych. Zadbany, czyściutki i co uderzyło mnie najbardziej, było w nim cicho. Moje koleżanki po fachu na pewno wiedzą, dlaczego zwracam na to uwagę. W szkole uczy się około 450 dzieci, a tam było cicho. Po korytarzu chodzą spokojni uczniowie, którzy kłaniają się, wstają na powitanie nauczyciela, jak wstaje się na powitanie gościa. Uśmiechają się serdecznym i szczerym uśmiechem (wierzcie mi, że potrafię to rozróżnić).
Na lekcje polskiego zapisało się osiemdziesięciu uczniów. Połowa z nich ma polskie korzenie, ale na lekcje przychodzą też Ukraińcy, Rosjanie, Kazachowie, krótko mówiąc przedstawiciele wszystkich nacji uczących się w tej szkole. Dlaczego? Chodzą dla przyjemności, jak na kółko zainteresowań, zachęceni umiejętnie przez swoją nauczycielkę. Tolerancji nie trzeba tu uczyć ani dekretować ustawami, ona płynie z natury rzeczy. Dzieci nie dziwią się sobie, są oswojone z sytuacją etnicznej wielości. Mają różne świątynie, nikomu z dorosłych też chyba nie przyszłoby tu do głowy awanturować się o miejsce usytuowania krzyża. Jadąc autobusem do domu, zastanawiałam
się, co myślą o tych wszystkich naszych publicznych awanturach. To chyba już nie jest ta Polska z marzeń... Jak to w ogóle ogląda się z boku... Ale nie zapytam, bo przecież musiałabym się tłumaczyć, a nie chcę...
Przysłuchiwałam się jak dzieci różnych nacji na swojej jedynej w tygodniu lekcji polskiego rozmawiają z panią o polskich przysłowiach, jak je badają i porządkują, a pani potrafi pokazać, ile ciekawych odniesień do różnych kultur można w nich znaleźć.
Potem rozmawiałam jeszcze z dziećmi. Zapytałam, czego potrzebowałyby do nauki języka polskiego najbardziej, czego im brak. Padły trzy zamówienia w następującej kolejności : Biblia z obrazkami, kilka książek, jakie teraz czytają dzieci w Polsce i edukacyjne gry komputerowe do nauki języka polskiego. 

Jak zwykle w podróży zawarłam mnóstwo  ciekawych znajomości. Bo tu w podróży zawsze jest wesoło, chyba że to ja mam takie szczęście. W każdym razie cieszy mnie to. 
A! Pani z budki autobusowej zdążyła mi jeszcze opowiedzieć o tym, że Kiellerowka była jeszcze ładniejsza, gdy mieszkali tu Niemcy, bo oni bardzo lubili kwiaty. Zimą i tak bym tego nie zobaczyła, ale informacja warta odnotowania. 


 A JAK SIĘ MIESZKA W TAAKIM MROOZIE i w TAAKIM ŚNIEGU, MOŻNA POD SZKOŁĄ TWORZYĆ RÓŻNE DZIEŁA SZTUKI







piątek, 30 listopada 2012





W centrum Pietropawłowska stoi nieduży drewniany budynek otulony sosnami. Ma sto lat. Wcale niełatwo go wypatrzyć, między szeregami zwyczajnych miejskich zabudowań. Piękny element historii miasta; zadbany, traktowany z należą czcią. W ulotce informacyjnej przeczytałam, że w Karagandzie oddalonej od Pietropawłowska o 750 kilometrów można spotkać podobne budynki. Ten powstał na zamówienie kupca o polskim nazwisku: Aleksiej Józefowicz.
W środku wystawa prac kazachstańskich artystów profesjonalnych(chcę podkreślić jej wielonarodowy charakter), a także amatorów (w tym urokliwe prace dzieci gromadzone od lat z należną uwagą). Muzeum żyje, artyści najwyraźniej reagują na zmieniającą się architekturę, chętnie malują swoje miasto i jego okolice. To nieduże, miłe miejsce, pociąga zapachem wysłużonego drewna (jak Harenda np.) i swojskim, charakterystycznym skrzypieniem starych, zadbanych podłóg. Klimat jaki lubię.


środa, 28 listopada 2012

WŁAŚNI UBRAŁAM  I FOTOGRAFUJĘ SWOJEJ WALONKI
Dzięki mojej przyjaciółce i kursantce jednocześnie dotarłam wreszcie na cmentarze: muzułmański i leżący tuż obok niego żydowski. Poprzednio nam się to nie udało, bo wokół cmentarza wyrosły garaże i został po prostu zamaskowany.
Na cmentarzu tony śniegu (pada, z krótkimi przerwami, cały czas). 
Lidia jest osobą (poza tym, że kochaną) bardzo zapobiegliwą i pełną humoru. Wyposażyła więc mnie (siebie i swojego brata, który nam towarzyszył także) w najprawdziwsze, ręcznie wyrabiane walonki. Kiedyś chodzili w takich wszyscy. Do dziś sprzedawcy stojący całymi godzinami na bazarach walonkami chronią swoje nogi przed zamarznięciem; to jest niesamowite, ale tutejsi ludzie handlują cały dzień w piętnastostopniowym mrozie. 
NA PRZYSTANKU
Dawniej dzieci w szkole otrzymywały walonki obligatoryjnie. Dokonywano zbiorowych pomiarów, a rodzice rozliczali z dyrekcją szkoły całą tę operację wykonywaną przez miejscowego rzemieślnika. Lidia, będąc dzieckiem, korzystała z nie lada przywileju, jako córka nauczyciela dostawała walonki z przydziału! Robiono je i robi się do dziś ze stuprocentowej wełny. W przaśnej wersji nie mają nawet podeszwy(w takich odbyłam trasę na cmentarz) Nie można ich nosić, gdy jest mokro, ale podczas mroźnej zimy, gdy śnieg jest suchy to najlepsze obuwie na wysoki śnieg. Byłam na tym spacerze trzy godziny. Wierzcie mi, nawet nie poczułam chłodu. Wewnątrz buta oczywiście rajstopy i grube skarpety z owczej wełny (te z kolei na prośbę Lidii zrobiła dla mnie w jedną noc jej sąsiadka, Azerbejdżanka).
Teraz wyrabia się walonki także fabrycznie, ale to już nie to, jak twierdzi Lidia.
 
TRZY PARY NASZEGO OBUWIA, SIEDZIMY W AUTOBUSIE

Cmentarz muzułmański i jego oryginalne nagrobki. Zadziwiło mnie połączenie: czerwona gwiazda i księżyc. Lidia twierdzi, że to znak lojalności wobec sowieckiej władzy, ale ja jeszcze dopytam, co z tą gwiazdą. Może to ma jednak jakieś inne znaczenie.



Poniżej przegląd muzułmańskich nagrobków. 










 Tu miejsce spoczynku przypominające warownię, poniżej boczna ściana budowli.

  

Grób i tablica pamiątkowa poświęcona żołnierzom z frontu (lata 1941-45), którzy przywiezieni ranni do Pietropawłowska, umierali w tutejszym szpitalu, podówczas przeznaczonym dla ciężko rannych żołnierzy. Treść tablicy objaśnił mi znajomy Kazach.

 A to już groby z cmentarza żydowskiego.
Część żydowska jest spokojniejsza, chłodniejsza jakby w ogólnym wyrazie, ale za to została bardzo porządnie opisana przez pietropawłowskiego Żyda M.P. Bitkina w książce "Żydzi Północnokazachstańskiego województwa".





 

piątek, 23 listopada 2012

Obiecałam relację z Astany. Miasto jest niezwykłe po prostu, by jednak znaleźć się
w Astanie, trzeba odbyć całonocną podróż pociągiem i to jest wielkie przeżycie. Od tego muszę zacząć.
Dworzec w Pietropawłowsku
Moja rosyjska przyjaciółka koniecznie chciała wyekspediować mnie w przedziale bardziej ekskluzywnym, czteroosobowym. Z troski zwykle chroni mnie przed różnymi, jej zdaniem trudnymi, doświadczeniami. A to chce mnie gdzieś zawozić taksówką, a to znowu martwi się, że chodzę sama na peryferie. Tymczasem ja rwę się do ludzie, sprawia mi radość rozmawianie, przyglądanie się, uczestniczenie, cokolwiek miałoby to oznaczać. W Krakowie nigdy nie miałam na to czasu. Tu mam mnóstwo zajęć, ale i tak czas płynie jakoś inaczej i zwłaszcza w niedzielę przed południem mogę obiec sporo miejsc. Niedawno na peryferiach spotkałam, czerpiącego wodę ze studni zasypanej śniegiem, krzepkiego dość człowieka, pewnie niewiele starszego ode mnie, który natychmiast do mnie zagadał. Okazało się, że Rutkowski, choć po polsku już nie mówi. Postaliśmy przy owej studni chwilę i zdążył mi opowiedzieć o babce, która zmarła niedawno, a mieszkała w sypiącym się starym domku naprzeciw, o synu, który wyjechał do Nowosybirska, o drugim, który chce go ściągnąć do Moskwy i o tym, że ludzie młodzi rozjeżdżają się w różne strony, by szukać lepszego życia, ale on „już tu zostanie, bo gdzie mu teraz na emeryturze jeździć, tu jest u siebie”. Opowiedział mi też jakie piękne są Polki, zwłaszcza w jego rodzinie. W końcu próbował mnie zaprosić do domu i choć miałam wielką ochotę zobaczyć jak „te moje” ulubione domki wyglądają od środka, postanowiłam zachować odrobinę rozsądku.
W każdym razie, szykując się do podróży, świadomie wybrałam wariant bardziej swojski, by znaleźć się blisko prawdziwszej „kolejowo - sypialnej” materii, stać się częścią malowniczego tłumu podróżnych, móc obserwować, słuchać, rozmawiać...
Pierwsze napotkane w Astanie blokowisko
Musicie sobie jeszcze wyobrazić, że tu zawsze jedzie się daleko. Na odwiedzenie innego dużego miasta trzeba poświęcić dzień. Odległość 500, 700, 900 km – to normalne doświadczenie mieszkańców Kazachstanu. Nawet miejscowości, które moi znajomi określają jako leżące blisko (okoliczne wioseczki), znajdują się o 100 – 150 km od Pietropawłowska. Ludzie mają tutaj zupełnie różne od naszego poczucie odległości.
Tak więc podróż do Astany: 
Centrum Nazarbajewa, nie mylić z pałacem
Kilkadziesiąt miejsc w wagonie. Pan konduktor sprawdzający dokumenty rozdziela pościel, ręczniki i w ogóle trzyma ster. W jedną stronę był to starszy pan, który po dłuższych studiach nad moim paszportem i przeprowadzonym wywiadzie skonstatował, że bardzo lubi Polki(ha!), więc uznałam to za dodatkowy gwarant bezpieczeństwa.
A tak wygląda mój Iszym w Astanie, poniżej widać, że można jeszcze znaleźć fragmenty niezamarznięte
 
 Tu jeden z ogromnej masy budynków firmowych

 Najpierw wszyscy pasażerowie przygotowują  sobie legowiska, wielu z nich przebiera się w nocne stroje i udaje się umyć zęby w trudnej do zaakceptowania toalecie. Niczego innego tam się raczej umyć nie da. Potem następuje zbiorowe rozbieranie butów (najwyraźniej rytm kolejnych czynności ustalił się raz na zawsze). Z oczywistych względów można się przestraszyć tego etapu działania, ale tu was zaskoczę i to bardzo mi się podobało, pasażerowie w zasięgu mojego wzroku wyciągnęli reklamówki i zawiązali w nich swoje buty. Wzorując się na nich, uczyniłam to samo.
Dbałość o higieniczny sen dla wielu ma tu ogromne znaczenie. Często jadą służbowo, a zatem po zakończeniu podróży muszą być w pełnej gotowości.
Były nawet piżamy i szlafroki, a także naczynia jednorazowego użytku i z maestrią – jak na te warunki - serwowane posiłki. Mowa o trzydziestoletnich dziewczynach
z Omska, które nad ranem, dokonawszy porannych ablucji, zdołały jeszcze wykonać precyzyjny makijaż, na co patrzyłam z największym podziwem, zwłaszcza że pociąg był w ruchu.
Po przygotowaniu posłań i innych niezbędnych czynnościach ci z wyższych półek zapraszani są przez „dolnych”, do wspólnego biesiadowania, nim przyjdzie czas na sen. Ta kolejowa gościnność jest bardzo ważna, bo trudno leżeć 12 godzin na „górnej półce”, choć, zważywszy na polską frazeologię, powinno to jakoś nobilitować. W istocie rzeczy górna półka staje się męką i dopustem, bo nie ma nigdzie miejsc siedzących. Ludzie z dołu to rozumieją i są solidarni.
Do późnej nocy trwają rozmowy, panuje osobliwy gwar (mieszanina kazachskiego i rosyjskiego, śmiech, chrapanie, rozmowy, płacz dzieci, cierpliwość albo zniecierpliwienie matek, opowiadanie anegdot, przepytywanie cudzoziemców (to oczywiście ja) na okoliczność wspólnej podróży. Wszystko podszyte miarowym stukotem mknącego wśród stepów pociągu. Za oknem biało, tysiące kilometrów białej przestrzeni przetkanej gdzieniegdzie brunatnymi, suchymi chaszczami.
Muszę jeszcze wspomnieć o komórkach. Mają je wszyscy i dzwonią. Nikt jednak na nikogo nie złości się z tego powodu. Po jakimś czasie ludzki gwar milknie, gaśnie światło i pozostaje jedynie miarowy stukot kół. Sen ogarnia podróżujących, choć niektóre komórki i tak nie ustają, bo krewni najwidoczniej nie mogą zapomnieć o swoich bliskich, choć ci właśnie zasnęli spokojnym snem. Obudzona w ten sposób cierpiałam sobie pod kolejową kołdrą i miałam wrażenie, że na innych obudzonych dzwoniący telefon sąsiada nie robi żadnego wrażenia. A może również taktownie milczeli... Ogólna życzliwość i wzajemne zrozumienie.
O poranku godna podziwu dyscyplina. Pasażerowie, rozbierają pościel i odnoszą do konduktora złożoną w kostkę, czynność najwidoczniej oczywista, niewymajająca żadnego specjalnego hasła. Wyjście z pociągu na świeże powietrze to prawdziwa ulga, nawet jeśli na zewnątrz jest np. -10, bo podczas podróży nie otwiera się okien.
Samą Astanę opisywałam już kiedyś widzianą z okien samochodów. Teraz zobaczyłam z bliska. Sobota była dla mnie dniem obowiązków służbowych, na niedzielę zostałam, by choć trochę pozwiedzać. Zimowe zwiedzanie to raczej karkołomny pomysł, ale nie można sobie od tak przyjeżdżać do Astany (600km), pozostaje więc chwytanie możliwości.
W sobotę wieczorem z hotelowych okien obserwowałam buran, który rozpętał się niespodziewanie (kłęby śniegu tańczyły nam pod oknami w najróżniejsze strony) i jak się okazało, wstrzymano oficjalną komunikację autobusową, bo na drogach wśród stepów nic wtedy nie widać. Pełna niepokoju zastanawiałam się, co zrobię cały dzień w Astanie, jeśli nie ustanie buran. A jednak nad ranem ucichło. Nie było to łatwe zwiedzanie: śnieg, zimno, wiatr – choć już nie taki mocny - zatem droga prowadziła właściwie od samego początku w stronę dworca z przystankami w dwóch ekskluzywnych supermarketach dla ogrzania i ciepłej strawy.
Astana jest na wskroś nowoczesna, z założenia wielonarodowościowa. Wedle tego, co usłyszałam, rozmawiając z ludźmi, sprowadza się architektów z różnych stron świata, by utrwalali w architekturze nawiązania do kultur swoich narodów. Ogromny teren. Zadbany, schludny, przestrzenny. Ludzie w Astanie są piękni i bogaci (oczywiście to wrażenie z ulicy i supermarketów); świetnie, dostatnio ubrani, „do czysta wymyci”, jak chciał onegdaj Jeremi Przybora. Większość młodych ze słuchawkami w uszach, które wyciągają bez najmniejszego zniecierpliwienia, gdy ktoś do nich zagaduje. Przeważają Azjaci i więcej niż w Pietropawłowsku słyszy się języka kazachskiego. Ludzie uśmiechają się, są serdeczni, zrelaksowani, cierpliwie i z wewnętrzną pogodą objaśniają kierunek niezbędnej piechurowi - turyście marszruty. 
Jest też stara Akmoła (poprzednia nazwa stolicy), która ponoć mocno odbiega od standardów stworzonych dla nowej stolicy, ale, choć mój hotel znajdował właśnie tam, nie było czasu na gruntowną penetrację miejsca. To też zostawiam sobie na wiosnę.
Fotoreportaż z Astany to nieudolna namiastka tego, co widziałam, czyniona w pośpiechu i trochę na oślep. Planuję w przyszłości jeszcze jedną podróż z mapą i folderami, a także z poczynionym wcześniej dobrym planem.
Zdjęcia powstawały w dość trudnych warunkach, ale może coś uda się zobaczyć.





Budynek jako żywo przypominający katowicki spodek, zastanawiam się, czy tu też obowiązują prawa autorskie













Młyn wydaje się autentyczny, restauracja została zbudowana jakby wokół
Restauracja

Park wodny
Wielki supermarket w kształcie jurty zrobiony z jakiegoś niezwykłego materiału, wygda trochę nieziemsko, zwłaszcza że wszystko pokrył śnieg. Każdy samochód jest tu sprawdzany na okoliczność bomby, widziałam to na własne oczy, szukając w pobliżu pana ochroniarza wejścia dla ludzi będących piechotą.
Ten sam budynek fotografowany kilka godzin później, wieczorem. Spędziłam tu kilka godzin, chroniąc się przed zimnem. Pociąg do Pietropawłowska miałam dopiero późną nocą.

Teraz budowlę supermarketu mam za plecami, przede mną "firmowy" trakt spacerowy i wizytówka Astany, czyli Bajterek - wieża widokowa, będąca nawiązaniem do kazachskiej legendy.
Z boku bloki

I ruszam traktem, zbliżając się stopniowo do wysokiej bramy. Z boku fontanna, teraz nieczynna

Jeszcze raz odwracam się, by spojrzeć na ów bajkowy supermarket, wygląda sobie tak...
Po kolei mijamy różne budynki, trakt okazuje się bardzo długi, a jeszcze pokonywanie go w śniegu i pod wiatr nie jest zadaniem łatwym, mam nadzieję, że latem uda mi się relacjonować swoje wrażenia z większą znajomością rzeczy.





Budynek jak kartki przechylonej książki


I na końcu traktu słynny bajterek