środa, 3 października 2012

Zamilkłam trochę, bo działania organizacyjne wytrąciły mi pióro z ręki. Muszę godzić ze sobą bardzo różne aktywności.

Uniwersytet w Pietropawłowsku
Miałam wczoraj dzień pełen mobilizujących przeżyć. Rozpoczęły się zajęcia z kursantami – studentami. Tutaj uczą się w koledżu, kończą go, mając dwadzieścia jeden lat. Kierunki zróżnicowane, choćby prawo, design i administracja państwowa. Nieduża grupa, wielka przyjemność. Są zmotywowani do pracy, doskonale wiedzą, czego chcą i nie zamierzają tracić ani minuty. „Rzucili się” do współpracy ze mną z takim zapałem, jakiego nie widziałam jeszcze nigdy, choć tak długo pracuję z młodzieżą. Rzeczowo ustalaliśmy godziny: rozpiska całotygodniowa bez dwóch dni, w tym niektóre spotkania indywidualne. Podczas pierwszych zajęć pełne skupienie, samodzielne odnotowywanie błędów, pytania, potrzeba powtarzania. Z jednej godziny, zrobiły się dwie, nie wiem kiedy.
Dziś pracowałam z młodym człowiekiem (polskie imię i piękne polskie nazwisko), który, być może, wybierze politologię (rozważa różne możliwości). Chciał poćwiczyć z „żywym” polskim tekstem. Dostał do głośnego czytania i tłumaczenia podręcznik licealny, którego współautorką jest moja przyjaciółka (Pozdrawiam Cię, Ewuniu). Fragment dotyczył w najogólniejszym sensie roli i znaczenia polskiej szlachty i nie był wcale łatwy dla dwudziestolatka, uczącego się języka dopiero od stycznia (!). Przetłumaczył, wypytał o wszystkie niezrozumiałe słowa i na koniec wyraził zadowolenie, że nauczył się tylu nowych wyrazów. Podręcznik zabrał do domu, żeby go postudiować samodzielnie. 
Uniwersytet w Pietropawłowsku
Taki narybek z Pietropawłowska szykuje się naszym uczelniom !!! Drżyjcie polscy studenci!
Młodzież polskiego pochodzenia objęta jest tutaj specjalnym programem stypendialnym Fundacji Semper Polonia współpracującej ściśle z Ambasadą i Konsulatem Generalnym RP. Przyszli studenci muszą poznać język polski, historię ojczyzny swoich pradziadków, zorientować się w polskiej współczesności i w czerwcu zdać w Astanie wieloskładnikowy egzamin z tego zakresu. Jego pozytywny wynik jest wstępem do europejskiej (polskiej!) przygody. Młodzi ludzie, których ja poznałam, rozpoczną ją na pewno, bo któż inny miałby to zrobić...
To oni będą czytać polskie książki, które nadejdą pocztą, wysłane w serdecznym odruchu przez wielu przyjaciół.
Zauważyłam też, że wśród Polaków skupionych wokół Centrum „Kopernik” dużo dyskutuje się o tych uczniach i studentach, którzy dotąd nie identyfikowali się z polską wspólnotą, a teraz próbują odnaleźć pochodzenie, by móc studiować w Europie. Podskórnie wyczuwam sporo animozji. Jest to zapewne ciąg skomplikowanych problemów społecznych tego szczególnego środowiska.
Wiem, że w niektórych przypadkach świadomość o polskich korzeniach zatarła się - jak mniemam - naturalnie, zważywszy na mieszane związki małżeńskie. Na przykład dziadek Rosjanin, babcia Polka, ich córka wychodzi za mąż za miejscowego Niemca. Kim jest syn, który rodzi się z tego związku, jak to ocenić? (to oczywiście nie są moje dylematy). Na pewno też przez lata trudnej historii niektórzy z mieszkających tu Polaków zdecydowali się kiedyś zostawić przeszłość za sobą, by móc „normalnie żyć”.
Komu zatem najbardziej należy się to studiowanie w Polsce? Dzieciom tych, co latami trwali przy wspólnocie, czy wszystkim, którzy odnajdą w przeszłości jakiś ślad polskiej krwi? Oto miejscowy problem, roztrząsany z niemałą dozą emocji.
Pomyślałam w pewnym momencie, że poszukiwanie dokumentów w takich okolicznościach (co tu dużo mówić, dla indeksu) rzeczywiście ma w sobie coś z nieznośnego pragmatyzmu. Ale kiedy w końcu te dokumenty i inne dowody polskiego pochodzenia się znajdą... Czy to nie będzie pierwszy krok do przywrócenia pamięci? Czy to źle... Niech przyjeżdżają do Polski zdolni, mądrzy, inicjatywni. Tu stopniowo odkryją, historie swoich rodzin...
Zakończę drobną, zabawną opowiastką, bo pozostaje na obrzeżach tematu.
Ponieważ mówię z obcym akcentem, wielu mnie przyjaźnie zagaduje, pytając, skąd jestem. Kilka dni temu weszłam na obiad do samoobsługowego baru sałatkowego. W szatni dziewczyna o ciemnych włosach i wyraźnie skośnych oczach. Na wieść, że jestem z Polski, wyciąga spod bluzki krzyżyk i opowiada, że dostała go od ojca Andrzeja (tutejszy proboszcz katolickiej parafii) i że jakiś czas temu uczęszczała na spotkania w parafii. „Jeszcze nie jestem ochrzczona, bo mam w zasadzie niemieckie pochodzenie” - powiada.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz